Jak mówić i nie mówić o Bogu? – wywiad z Fabricem Hadjadjem, francuskim filozofem
i konwertytą
Uważajcie na słowo Bóg, kiedy rozmawianie z niewierzącym. Również ja byłem ateistą.
Moje nawrócenie zaczęło się od przemiany języka – wyznaje Fabrice Hadjadj, francuski
dramaturg i filozof o żydowsko-ateistycznym rodowodzie, od kilkunastu lat katolik
i ojciec sześciorga dzieci. Ostatnio wydał książkę o tym, jak mówić o Bogu. Do tematu
tego podchodzi mając na uwadze, z jednej strony wymóg ewangelizacji, a z drugiej –
doświadczenie własnego nawrócenia. Był czas, że nienawidziłem słowa „Bóg” – przyznaje
Hadjadj. Wydawało mi się, że kiedy ktoś mówi „Bóg”, zamyka tym samym wszelka dyskusję.
Bóg to była taka zapchajdziura. Dziś już wiem, że jest inaczej, że Bóg niczego nie
zapycha, ale otwiera przed nami przepaść. Nie jest odpowiedzią, ale wezwaniem – pisze
francuski filozof.
F. Hadjadj: Co to znaczy mówić o Bogu? Czy o Bogu rozmawia
się tak samo jak o meczu piłki nożnej? Czy można o Nim rozmawiać tak, jakby był jednym
z przedmiotów, skoro jest On Stworzycielem wszystkiego? I pytanie najważniejsze: nawet
jeśli prowadzimy głęboką rozmowę o Bogu, taką jak na przykład w poezji czy w filozofii,
czy rzeczywiście rozmawiamy już o Bogu. A może boskość jest obecna we wszystkich prawdziwych
słowach, na przykład w słowach podyktowanych miłością? Przeczuwamy więc, że prawdziwy
problem dyskursu o Bogu jest problemem prawdy: jak mówić w prawdzie?
RW: W
swojej książce zwraca Pan również uwagę na rozmówcę, na to z kim rozmawiamy o Bogu.
F.
Hadjadj: Tak, to prawda. Pytanie na ten temat postawił mi kiedyś kard. Stanisław Ryłko.
Było to na posiedzeniu plenarnym Papieskiej Rady ds. Świeckich. I zwróciłem wtedy
uwagę, że bardzo często chrześcijanie zaprawiają się do rozmowy o Bogu jak do walki,
jakby sam adresat był mniej ważny. Tymczasem kiedy mówimy o Bogu, zawsze mówimy do
kogoś. A odbiorca może być bardzo różny. Może być to dziecko bądź człowiek dojrzały,
ateista czy muzułmanin. Chodzi tu o aspekt bardziej chrześcijański niż w filozoficzny.
Bo w chrześcijaństwie posłaniec jest jeszcze ważniejszy niż przesłanie. Nie chodzi
tu bowiem tyle o podporządkowanie się pewnej doktrynie, ale o wspólnotę międzyosobową.
Dlatego też to ukierunkowanie słowa ma znaczenie całkiem podstawowe. Chrystus nam
pokazuje, że rozmowa to nie tyle przekaz pewnej informacji, co samo mówienie jednej
osoby do drugiej. Ten swoisty prymat osoby względem idei należy do istoty chrześcijaństwa.
RW:
Pisze Pan, że mówienie o Bogu powinno być niczym jutrzenka, rozwiewanie obłoków, by
dać miejsce światłu...
F. Hadjadj: Tak, bo jedną z podstawowych trudności,
jaka pojawia się, kiedy w rozmowie wypowiadamy słowo Bóg, polega na tym, że staje
się ono słowem pośród innych słów, które musi zrobić sobie miejsce, jakby Bóg tego
rzeczywiście potrzebował. W ten sposób Bóg zostaje sprowadzony do poziomu stworzenia,
staje się jakimś nadstworzeniem, które przyćmiewa wszystko inne. Widać to w dwóch
bardzo różnych sposobach mówienia o Bogu, które jednak, pomimo różnic, opierają się
na tej samej zasadzie. Mam tu na myśli fundamentalistów, z jednej strony, oraz ateistów,
z drugiej. Jednym i drugim bardzo łatwo jest mówić o Bogu. Według jednych i drugich
istnieje rywalizacja między Stworzycielem i stworzeniem. To znaczy, kiedy mówię o
Bogu, nie mogę mówić o czymś innym. Fundamentaliści to akceptują, bo Stworzyciel powinien
górować nad stworzeniem, przytłoczyć je. Dla ateisty natomiast na tym właśnie polega
problem. Bo Stworzyciel ciemięży istoty stworzone, dlatego trzeba je wyzwolić wbrew
Stwórcy, eliminując Go, aby zrobić miejsce człowiekowi i jego wolności. Tymczasem
kiedy my mówimy o Bogu, mówimy o źródle wszystkiego, które nie rywalizuje z rzeczywistością
stworzoną. Nie zagraża On żadnej istocie, bez względu na to jak bardzo byłaby ona
mała, bo On jest jej stworzycielem. A zatem mówić o Bogu to objawiać rzeczywistość,
a nie stawiać w opozycji. Objawiać oblicze Boga, tajemnicę Jego spojrzenia, Jego obecności.
Dlatego właśnie używam tego obrazu. Bo Bóg nie jest pasożytem, który żeruje i niszczy
wszystko dookoła, lecz jest niczym wschodzące słońce, niczym jutrzenka, dzięki której
możemy widzieć różnorodność świata, kwiatów, które urozmaicają ziemię.
RW:
Nawiązuje Pan również do paradoksu, o którym mówi św. Augustyn w Wyznaniach: „cóż
właściwie mówią ci wszyscy, którzy o Tobie mówić usiłują! Lecz biada, jeśli się o
Tobie milczy! Choćby najwięcej wtedy mówił człowiek, niemową jest”. W Pana przekonaniu
wszystkie nasze refleksje na temat Boga muszą brać pod uwagę te słowa. Pisze pan:
„nie da się mówić o Bogu niesłychanym, a zarazem nie można o Nim milczeć”...
F.
Hadjadj: W istocie. To właśnie wewnątrz tego napięcia: nie móc mówić i nie móc milczeć,
padają słowa najgłębsze. Padają one w dwóch najbardziej ekstremalnych sytuacjach.
W chwili modlitwy błagalnej, gdy ból ściska nam gardło, nie możemy już mówić, a zarazem
z ust wyrywa się krzyk do nieba, nie możemy milczeć. To pierwsza sytuacja. A druga,
to chwila dziękczynienia, modlitwa uwielbienia, w której modlący się człowiek uwielbia
coś, co go przerasta. Wie, że ta modlitwa jest nie na jego miarę. Ale nie pyta się:
czy moja modlitwa była wystarczająco dobra, godna... Ten kto uwielbia, zdaje sobie
sprawę, że wszystko, co mówi jest nieskończenie nieproporcjonalne... A zatem są to
słowa niewystarczające, niewspółmierne, które przyznają, że nie są na miarę sytuacji,
a zarazem są to słowa prawdziwe, słowa głębokie, które sprawiają, że nie milczymy.
RW:
W swej książce przypomina Pan również, by nie wypowiadać imienia Boga nadaremno. Sugeruje
Pan raczej, że mamy być nosicielami imienia Boga... Na czym to polega?
F.
Hadjadj: Jest to bardzo ciekawe. Bo to przykazanie, by nie brać imienia Boga nadaremno,
wydaje się przeczyć wszystkim tym wezwaniom, by mówić o Bogu, świadczyć o Nim, być
apostołem. Jednak celem przykazania jest krytyka paplania o Bogu. Widzimy to w krytycznej
postawie Jezusa względem faryzeizmu, albo w wystąpieniu kard. Bergoglio na kongregacjach
poprzedzających konklawe, kiedy powiedział, że Kościół nie może być sam dla siebie,
że trzeba wyjść z narcyzmu teologicznego. O to tu chodzi. Język hebrajski używa w
tym przykazaniu słowa „nieść”. Nieść imię Boga nadaremno. Nieść nadaremno, czyli w
jakiś sposób delektować się, schlebiać sobie, zamiast nieść to imię, tak jak się niesie
swój krzyż, jak tego, którego nosi się w swej krwi, jak przynieść kogoś na świat,
w sensie narodzin. Tak używa tego czasownika Biblia. A zatem nieść nadaremno to znaczy
nie widzieć, że za słowem Bóg stoi spotkanie, ożywienie, które nas niesie, niczym
w ciąży. RW: A zatem w słowie Bóg chodzi o życie...
F. Hadjadj: Oczywiście.
Nazywanie Słowa Bożego słowem życia jest już pewnym cliché. Ale za tym cliché, kryje
się coś bardzo głębokiego, z czego w dużej mierze nie zdajemy sobie sprawy. A to oznacza,
że zanim zaczniemy mówić o Bogu, sami musimy słuchać, pozwolić by przeniknęło nas
Jego słowo, które skądinąd się nam wymyka. To nam pozwoli przekazywać to słowo tak
jak przekazuje się życie. Bo kiedy przekazuje się życie, to daje się coś, czego w
istocie się nie rozumie. Podobnie jest z przekazywaniem Boga. On nas rozumie, ale
my Go nie rozumiemy. Znajomość Boga jest zawsze czymś żywym. I również Jego przekaz
jest czymś żywym. Przekazujemy coś, co jest od nas większe, co nas przerasta. Dlatego
świadek Boga ma zawsze w sobie coś śmiesznego, może jak klaun, który ubiera się w
rzeczy, które są dla niego za duże. Bo i my jesteśmy nędzni tak jak inni ludzie, ale
polecono nam przekazywać życie. Znamy to z rodzenia dzieci. Zdajemy sobie sprawę,
że wciąż jesteśmy małymi chłopcami, trochę opóźnionymi, a stajemy się ojcami, powierzona
nam zostaje ogromna odpowiedzialność, choć nie czujemy się kompetentni. Coś podobnego
dzieje się z nami, gdy stajemy się chrześcijanami i odtąd mamy przekazywać słowo życia,
choć nie mamy do tego specjalnych kompetencji. Żyjemy tak jak inni, pozostajemy na
swym miejscu, chodzimy rano do sklepu, dostajemy czkawki, a mamy mówić o zmartwychwstaniu.
Jest to dziwne. Ale jest to właśnie tak, jak z przekazywaniem życia.