W poprzednim
odcinku mówiłem o kongresie etiopistycznym, jaki odbył się przed miesiącem w Dire
Daua, mieście położonym na środku pustyni w połowie drogi ze stolicy Etiopii do portu
w Dżibuti. Mówiłem, że miasto jest całkiem nowe, że wyrosło wokół dawnej stacji kolejowej,
a dziś niestety podupada i zdaje się umierać, tak samo jak umarła kolej z Addis Abeby
do Dżibuti... Ale właściwie po co komu była stacja kolejowa, jeśli to rzeczywiście
środek pustyni? To bardzo słuszne pytanie, ale jest też na nie bardzo konkretna odpowiedź.
Otóż stacja służyła jako punkt przeładunkowy dla zaopatrzenia innego ważnego miasta,
które od wielu wieków istniało w pobliżu. Miasto nazywa się Harer i leży w górach,
w odległości około 50 kilometrów od Dire Daua. Wiele słyszałem o jego cudach, postanowiłem
więc tam pojechać zaraz po zakończeniu kongresu.
Żeby dostać się do Hareru,
wystarczy wsiąść do jednego z małych busików odjeżdżających co pół godziny mniej więcej
z dworca autobusowego w Dire Daua. Innego sposobu nie ma, no chyba że ktoś porusza
się własnym samochodem z napędem na cztery koła, prywatnym czy wynajętym. Na taką
krótką podróż całkiem się to jednak nie opłaca, bo za bilet w busiku zapłaciłem wszystkiego
20 etiopskich byrrów, czyli około trzech złotych. Fakt, że jechaliśmy chyba w 15 osób,
ale za to w wesołym towarzystwie, bo wszyscy mnie tam życzliwie zaczepiali i wypytywali
o wszystko; dorośli podziwiali moją znajomość paru słów po amharsku, zaś dzieciom
najbardziej podobał się mój skórzany kapelusz à la Indiana Jones. W wolnych momentach
obserwowałem zmieniający się krajobraz.
Wkrótce nie byliśmy już na pustyni,
wjechaliśmy bowiem kretą drogą w górski masyw i na płaskowyż, jakieś 600 metrów ponad
poziomem Dire Daua. Tamto wielkie podupadłe miasto zostało w oddali, a ukazywać się
nam zaczęło całkiem nowe życie. Po drodze mijaliśmy małe wioseczki, jakich wiele już
widziałem na północy kraju: kolorowe stragany w oknach maleńkich chałupek, stadka
owiec leżących pod drzewami, mnóstwo dzieciaków i dorosłych, poruszających się niczym
mrówki we wszystkich kierunkach, no i przede wszystkim zieleń poletek i pastwisk,
całkiem inaczej niż przed chwilą na pustyni. Bo to już inny region: zasobny, uprawny,
bogaty, a nazywa sie Harerge. Wkrótce też dojechaliśmy do celu mej krótkiej podróży
i miasta, które dało imię całej krainie. Byłem w Harerze.
Tak jak Etiopię ciągle
jeszcze rozumieć trzeba jako kraj tradycyjnie i faktycznie w znacznej większości chrześcijański,
tak miasto Harer jest inne. To przede wszystkim najstarsze muzułmańkie miasto w całej
wschodniej Afryce. Być może było tu już przed tysiącleciem, a na pewno w XIII wieku.
Szybko urosło do rangi emiratu na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Indii do całej
Afryki, do Etiopii i do Egiptu. Tędy też pielgrzymi podróżowali do Mekki. Dziś żyje
tu około 80 tysięcy ludzi, ale oczywiście wielu innych regularnie przyjeżdża na targ
i w interesach, tak że całe miasto tętni życiem nieustannie, jest głośne, a nawet
wrzaskliwe, no bo właśnie handlowe. Targów jest tu kilka, ponoć różniących się asortymentem,
który mnie się jednak wydawał wszędzie taki sam: od mydła do powidła, przez meble,
zboże i części samochodowe, ubrania nowe i stare, pamarańcze i banany, mąka, cukier
i wszelkie produkty rolne, o bydle i owcach nawet nie mówiąc; kupić też można prawdziwego
wielbłąda, choć w te ponoć lepiej zaopatrywać się w na targowisku w Bati. Handel zawsze
przynosił władcom Hareru bogactwo, które pozwoliło wznieść tu świetne rezydencje,
a potem otoczyć miasto wielkimi murami, które okazałymi bramami otwierają się na cztery
strony świata. W północnej części starego miasta znajdują się historyczne meczety
z dumnymi minaretami, wszystkie malowane na biało i na zielono. Gliniane grobowce
wielkich emirów może nie są tu tak sławne ja te w Timbuktu, ale za to znacznie od
nich starsze. A kręte uliczki przypominają inny świat.
Jest też kilka specjalnych
rezydencji, drewnianych pałaców wybudowanych przez indyjskich handlowców. W jednym
z nich urodził się i wychował ras Tafari Mekonnen, a więc późniejszy cesarz Hajle
Sellasje, bo jego ojciec był gubernatorem prowincji. Odwiedziłem ten dom: dziś jest
tu małe muzeum; po osobliwym władcy właściwie nic nie zostało, oprócz kilku zdjęć
i drzewa genealogicznego, rozrysowanego przez współczesnego właściciela domu, zresztą
miłego starszego pana. Jest też w pobliżu drugi ciekawy dom w stylu hinduskim, w którym
10 ostatnich lat życia spędził francuski poeta Arthur Rimbaud. Dom zdaje się być prawdziwie
mistyczny, pewnie przez swoją szczególną architekture i kolorowe szyby w oknach. Widziałem
tam także ciekawą ekspozycję starych fotografii miasta z czasów pobytu poety.
Na
koniec poszedłem odwiedzić miejscowego biskupa. Mówiłem, że miasto jest zdecydowanie
muzułmańskie i że chrześcijanie są tu mniejszością. Inaczej niż na północy, stosunkowo
wielu z nich to katolicy. Katolicki biskup Hareru nazywa się Woldetensae Gybre-Gijorgis
i jest kapucynem. Przyjął mnie bardzo serdecznie, poczęstował kawą, wypytywał o wspólnych
znajomych, bo sam kiedyś studiował w Rzymie. Pokazał mi też swoją katedrę, której
funkcję pełni kościół parafialny. A nie ma w nim bardzo okazałego ołtarza, krzesło
katedralne to tylko zwyczajny drewniany fotel, dywany pogryzły myszy, a ścianom dawno
przydałoby się odmalowanie. Żadnego złota, drogocennych kamieni ani rzeźb wykwintnych.
Taki zwykły, prosty, ubogi wiejski kościół, jakich wiele na całym świecie. Pomyślałem,
że podróż do Etiopii dobrze by zrobiła niektórym polskim proboszczom i biskupom. Biskup
Hareru powiedział mi też inną rzecz, której zresztą można się było spodziewać: od
pewnego czasu chrześcijanie w tamtym regionie już nie mają swego dawnego spokoju.
Coraz częściej zdarzają się gesty nieżyczliwości ze strony ludności muzułmańskiej,
było już przebijanie opon i tłuczenie okien, nawet jakieś akty przemocy. Islamscy
fundamentaliści zaczęli rzucać swoje złe ziarno także na tę ziemię, niestety. Miejmy
nadzieję, że niewiele z tego wyrośnie, ale też dobrze będzie pamiętać, że świat zmienia
się na naszych oczach, także ten etiopski.