Przyszedł
czas, by powiedzieć nieco o sprawach religii w Etiopii. Nie bez powodu odkładałem
ten temat na później, nie chcąc zbyć go jedną tylko audycją. W istocie nie da się
powiedzieć wszystkiego o etiopskiej religijności w paru zaledwie zdaniach, skoro na
Rogu Afryki życie religijne nie tylko kwitnie w swej różnorodności, ale też niezmiennie
wyznacza sposób myślenia i postępowania mieszkańców tej krainy, i to nie tylko w niedzielę,
ale i całkiem na co dzień. A że od czegoś trzeba zacząć, to zacznijmy tę naszą opowieść
od statystyki.
Według danych z 2007 roku chrześcijanie stanowią około 62 procent
ludności Etiopii, z czego około 43 procent to wyznawcy tradycyjnego Etiopskiego Kościoła
Ortodoksyjnego Tewahedo. Różne denominacje protestanckie obejmują ponad 17 procent
ludności, podczas gdy katolicy stanowią zaledwie około jednego procenta. Drugą największą
religią Etiopii jest islam, a liczbę jego wyznawców szacuje się na około 35 procent.
Wreszcie około trzech procent ludności zamieszkującej terytorium kraju stanowią wyznawcy
tradycyjnych religii afrykańskich. Niegdyś była tu jeszcze znacząca populacja wyznawców
judaizmu, ponoć nawet archaicznej proweniencji, ale nie ma ich już dziś całkiem, bo
począwszy od lat ’70 wszyscy wyemigrowali do Izraela, gdzie ich los wcale nie był
szczęśliwy.
Nie ma jednak wątpliwości, że najistotniejszą przestrzenią życia
duchowego na Rogu Afryki, prawdziwym nośnikiem narodowych tradycji i strażnikiem etiopskiej
tożsamości jest Kościół ortodoksyjny, genetycznie związany z patriarchatem aleksandryjskim,
bo będący jakby filią Kościoła egipskiego, choć dziś całkiem niezależny. Jego liturgia
i sakramenty, teologia i popularna duchowość, historia, literatura i tradycja monastyczna,
prawo i struktura hierarchiczna - wszystko to pokazuje, jak głębokie są więzi łączące
oba Kościoły. Różnią się jednak tym, co współczesne: w Egipcie chrześcijanie od wieków
są już tylko nieliczną mniejszością, niekiedy prześladowaną, podczas gdy w Etiopii
Kościół niezmiennie i całkiem swobodnie kształtuje umysły, serca i sumienia milionów
wiernych, ciesząc się ogromnym szacunkiem i zaufaniem. I oby się to nie zmieniło.
W
czasach rewolucji komunistycznej religie były jednakowo prześladowane. Współczesna
konstytucja z 1995 roku gwarantuje swobodę wyznania wszystkim obywatelom, choć w praktyce
różnie to wygląda. Od czasu do czasu notuje się pojedyncze przypadki łamania owej
wolności, bo życie to nie tylko książki i przepisy, ale samo życie właśnie. Pomyśli
ktoś, że pewnie najtrudniejsze są relacje między chrześcijanami i muzułmanami, jak
to dziś na świecie zwykle bywa. Otóż niekoniecznie. To prawda, że niejedna z etiopskich
wojen miała podłoże religijne. W XVI wieku na przykład wojska niejakiego Muhammeda
zwanego Mańkutem spustoszyły tę chrześcijańską krainę, paląc klasztor i kościoły jak
popadło. Potem był czas, gdy wyznawców islamu traktowano jako obywateli drugiej kategorii
i spychano na obszary nizinne. Dziś chyba mówić można o religijnym pokoju i przyjaznej
koegzystencji. Tak, Etiopia jest chyba jedynym tego przykładem w całym euro-afro-azjatyckim
świecie, zważywszy, że obie wielkie religie wyznaje tam mniej więcej podobna liczba
ludności. Byłem kiedyś przypadkowym świadkiem następującej scenki: oto jedną z głównych
ulic Addis Abeby szedł ortodoksyjny biskup z dwoma innymi duchownymi i wszyscy z daleka
mu się kłaniali, a niektórzy prosili o błogosławieństwo. W pewnym momencie, gdy i
ja byłem blisko, naprzeciw biskupa niespodziewanie pojawił się jakiś stary muzułmani;
jego wygląd nie pozostawiał co do tego wątpliwości. A musieli być dawnymi przyjaciółmi,
bo gdy tylko się rozpoznali, rzucili się wprost jeden drugiemu na szyję, serdecznie
uścisnęli i długo wymieniali grzeczności i pozdrowienia. Bardzo ładna była to scena,
tak całkiem naturalna i zupełnie nierzeczywista, zwarzywszy na krew chrześcijańską
i prześladowania w Sudanie, w Nigerii, w Syrii, w Iraku i w tak wielu jeszcze innych
miejscach naszego dziwnego świata. W Etiopii póki co panuje harmonia i spokój; i nawet
jeśli od czasu do czasu ekstremiści podnoszą głowę, to są to zazwyczaj przybysze,
a nie jacyś miejscowi fanatycy. Najpoważniejsze w ostatnich latach były rozruchy w
prowincji Jimma wiosną 2011 roku. Ta południowo-wschodnia kraina jest od dawna miejscem
schronienia wielu uciekinierów z Somalii. Jest też terenem szczególnej aktywności
różnych sekt protestanckich. No i zdarzyło się, że po kazaniu któregoś z nawiedzonych
pastorów znaleziono w toalecie podarte stronnice Koranu. Niektórzy mówili, że była
to tylko prowokacja, ale faktem jest, że islamiści spalili wówczas zbór protestancki,
potem z dymem poszły muzułmańskie chałupy, potem zaczęły się regularne bijatyki, a
nawet zdarzyło się zabójstwo. W rezultacie trzeba było wysłać oddziały rządowe, bo
sytuacja zdawała się wymykać spod kontroli. O interwencję muzułmanie i protestanci
grzecznie poprosili także ortodoksyjnego patriarchę i katolickiego arcybiskupa, bo
katolików w tamtym miejscu jest jak na Etiopię całkiem sporo. Poszły zatem listy,
napomnienia i nawoływania. Po tygodniu wszystko się uspokoiło, ale niesmak i nieufność
pozostały. Widać też w ostatnich latach niepokojącą ekspansję islamskich imamów, głównie
z Jemenu i Arabii Saudyjskiej, którzy pod płaszczykiem religijnej posługi albo gospodarczych
interesów przyjeżdżają do Etiopii z ogromnymi pieniędzmi oraz ideą podpalenia świata.
I choć posłuchu wśród Etiopczyków raczej nie znajdują, to jednak władze uważnie patrzą
im na ręce. Islamska obyczajowość coraz częściej jawi się także na etiopskiej ulicy,
choćby w postaci zasłony na kobiecych twarzach. Gorzej jednak, że świat współczesny,
ze swoją konsumpcyjno-nihilistyczną mentalnością, wlewa się już całkiem swobodnie
do tego kraju, gdzie ludzie ciągle muszą walczyć o chleb powszedni. Oby tylko pragnienie
godziwego dostatku nie umniejszyło Etiopczyków w ich głębokiej religijności.