Chciałbym
dziś opowiedzieć o dzieciach. Zbierałem się do tego odcinka od dawna, ale człowiek
całkiem już dorosły patrzy na świat innymi oczyma, wspomnienia z dzieciństwa mając
w pamięci zaledwie ulotne. Czy zatem zrozumie cokolwiek ze spraw dziecięcych? W dodatku
rzecz dotyczy dzieci żyjących na Rogu Afryki, gdzie - jak już nie raz mówiłem - wszystko
zdaje się być odległe od naszych doświadczeń. Mimo to trzeba etiopskim dzieciom poświęcić
choćby tych kilka minut, skoro połowa osiemdziesięcioparomilionowego kraju ma niespełna
17 lat. Oznacza to, że w Etiopii mieszkają prawie wyłącznie dzieci i młodzież, i że
to one decydują o kształcie przyszłości. A zatem: jaki jest ten dziecięcy afrykański
świat?
Przede wszystkim to świat pełen rówieśników. To zdecydowanie jedna z
pierwszych rzeczy, jakie w Etiopii nieodparcie i najbardziej rzucają się w oczy. Wszystkie
ulice w dużych miastach, wszystkie małomiasteczkowe place, wszystkie wiejskie podwórka,
drogi przecinające cały kraj – zawsze pełne są dzieci. Nie ma tam takiego zakątka
zamieszkałego przez ludzi, w którym nie spotykałbyś nade wszystko dzieci. Wokół kościoła
i na dworcu autobusowym, na targowisku i w przydrożnym sklepiku, w taksówce i w kolejce
po cukier, zwłaszcza zaś wokół szkół rozsianych po kraju: na szkolnych placach, na
przyszkolnych boiskach, na okolicznych dróżkach, drogach i ulicach, gdy idą do szkoły
i gdy ze szkoły wracają, rano wieczór i w południe – wszędzie widzimy dzieci, nic
innego tylko dzieci, same dzieci i młodzież młodszą, tak iż się zdaje, że cały świat
jest niczym innym, jak tylko jednym wielkim żłobkiem, przedszkolem i szkołą, tyle
tu najmłodszego pokolenia. I chyba wcale nie przesadzam z tym zliczaniem młodocianej
populacji, bo przecież nie jesteśmy przyzwyczajeni do podobnego widoku. Ja przynajmniej
nie byłem, gdy pojechałem do Etiopii po raz pierwszy, i proszę mi wierzyć, że sam
nie wiedziałem, co o tym myśleć. Rzeczywistość jak zwykle ma dwa oblicza, niczym maski
teatralne. Z jednej strony nic tylko się cieszyć, że przynajmniej tamten świat ma
przyszłość, że nie wyginie ze starości, że w całej Afryce ludzie ciągle mają dzieci
i że ich rodzenie niezmiennie uważają za jedną z najważniejszych rzeczy w swym krótkim
życiu. Dzieci są prawdziwym sensem życia: takie zdanie brzmi górnolotnie i idealistycznie,
ale na afrykańskim kontynencie jest po prostu prawdziwe. Pewnie to, co teraz powiem,
nie będzie całkiem politycznie poprawne, ale w Etiopii na dzieci nigdy nie jest za
wcześnie ani też za późno. Chciałbym opisać zjawisko społeczne, nie oceniając go według
naszych kategorii. Z rodzeniem bowiem dzieci nikt tu nie czeka na urzędowe papiery,
bo jest ono sprawą natury, więc nie trzeba do tego prosić o specjalne pozwolenie ani
o dowód osobisty. Zatem, gdy tylko ludzie zaczynają być zdolni do rodzenia dzieci,
to i rodzą. Nie jest więc niczym szczególnym piętnastoletnia matka. Niczym się też
nie wyróżnia niewiele od niej starszy ojciec. Sprawy płci dla nikogo nie są żadną
tajemnicą od maleńkości, choć oczywiście otacza się je szacunkiem i czcią nabożną.
Może jest tak, że ludzie w Afryce ciągle jeszcze żyją w stanie pierwotnej niewinności,
nieskażeni cywilizacją i tak zwanymi jej zdobyczami. Może dzieje się tak i dlatego,
że całe rodziny żyją w jednoizbowej chacie i wręcz na jednym posłaniu. Może wreszcie
dlatego, że nie ma czasu na filozofię tam, gdzie życie woła o przetrwanie, bo żyje
się szybko i umiera młodo. Tak oto w Etiopii bardzo wiele dzieci ma bardzo młodych
rodziców, a często też bardzo wiele rodzeństwa. Kiedyś na południu kraju spotkałem
pewną młodą kobietę, pracownicę jednej z włoskich misji. Sama mi powiedziała, że ma
dziesięcioro dzieci. Zrobiłem wielkie oczy, bo przecież wyglądała bardzo młodo. Pytałem
potem kogoś, czy to prawda i ile ma lat. Okazało się, że prawda, i że ma dopiero 25
lat. Żadne z jej dzieci nie są bliźniakami, a wszystkie zawsze najedzone i zadbane,
choć przecież nie jest o to łatwo. I wielokrotnie jeszcze rozmawiałem z wieloma innymi
młodymi ludźmi: większość pochodziła z bardzo wielodzietnych rodzin, choć bieda z
nędzą od zawsze panoszą się po tym pięknym kraju. Zatem dzieci się nie planuje, a
jedynie za nie Bogu dziękuje, bo są bezcennym darem. Gdy zaś na świat przychodzą,
to mama każdego kolejnego berbecia nosi zawsze przy sobie, najczęściej na plecach.
Stąd widok pospolity: młode kobiety dźwigają swoje dzieci w chuście przewiązanej przez
plecy, niczym w tobołku. Gdy takie maluchy zaczynają chodzić, to biegają najpierw
za mamą, szybko jednak przechodzą pod opiekę swoich starszych braci i sióstr. W ten
sposób dzieci wychowują się same i nawzajem. Szybko też się usamodzielniają i po chwili
zaczynają już nawet zarabiać na życie. Tutaj zaczyna się ta mniej radosna część opowieści.
Bo my mamy w głowach pogodne i beztroskie dzieciństwo, a tu nagle się dowiadujemy,
że czterolatek pracuje jako pucybut na ulicy, obok kolega starszy o rok zaledwie sprzedaje
owoce, jego brat kasuje za przejazdy w minibusie, a ich siostra myje talerze w kafejce
za rogiem. Na wsi oczywiście wszyscy pracują na roli, dzieci zwykle pasą bydło i pomagają
rodzicom dźwigać na targ to, co z ziemi wyrosło. W miastach niestety wiele dzieci
wprost żyje na ulicy, porzucone przez rodziców i wychowywane przez rówieśników… Aż
strach opowiadać o takim bezdomnym życiu dziecka...
A do szkoły to nie łaska?
Jasne, że łaska! Do szkoły wszyscy biegną chętnie, choć czasami taka szkoła jest o
5 kilometrów stąd. Szkolnictwo w Etiopii teoretycznie jest obowiązkowe, jednak ciągle
około 30 % populacji to analfabeci, zwłaszcza wśród plemion na południu i zachodzie.
Jakość edukacji w ogóle tam nie zachwyca, ale trudno też przykładać europejskie standardy.
Standardem jednak są mundurki, takie trochę w cudzysłowie, bo składające się najczęściej
ze sweterka w jednym kolorze dla wszystkich. Taki sweterek nosi się przez cały Boży
rok i pewnie też z pokolenia na pokolenie, więc zawsze są wyświechtane i dziurawe,
nie tylko na łokciach. Ale co tam, że dziurawe, skoro wśród rówieśników jest wesoło!
Byłem kiedyś w szkole prowadzonej przez cystersów, na północy, w Gonderze. Szkoła
jest katolicka, ale większość uczniów to ortodoksi, jest też trochę muzułmańskich
dzieci. Nikomu to nie przeszkadza, jak zresztą w całej Etiopii, byle prozelityzmu
nie uprawiać. No więc uczy się w tej cysterskiej szkole około trzech i pół tysiąca
dzieciaków, od trzech do 16 lat, bo jest i żłobek, i podstawówka i tamtejsze gimnazjum.
A wieczorami dokształcają się jeszcze ich rodzice. Dobrze pamiętam tamtą wizytę sprzed
paru lat, bo dzieciaki były przecudnie wesołe, przyjacielskie i przytulaśne: wszystkie
mnie wówczas oblepiały, zaczepiały, każde chciało pogadać albo zrobić sobie wspólne
zdjęcie. Niektóre znosiły jakieś drobne podarki, inne wypytywały o wszystko, bo biały
człowiek nie bywa tam częstym gościem. Więc taki też jest dziecięcy świat w Etiopii:
rozbrykany, spontaniczny, przemiły i beztroski. Nie zmienia to jednak tego, co w nim
smutne: codziennej biedy i przymusowej pracy, dziecięcego głodu, braku higieny i opieki
zdrowotnej, przeludnienia i braku perspektyw w świecie, który zmienia się w zastraszającym
tempie. Wydaje się, że szansą dla wielu jest edukacja, ona stanowi klucz do zmiany
obecnej sytuacji. Miejmy nadzieję, że to nastąpi.