Przyjdź Panie Jezu... , czyli o tym na co czekamy. Część I
Posłuchaj:
Dziś pierwsza
niedziela Adwentu. Skończył się rok liturgiczny, do którego przypisana była lektura
Ewangelii Łukasza. Odtąd w niedzielnych czytaniach mszalnych Kościół łaciński podążać
będzie za narracją Mateuszową. Utarło się, że kalendarz kościelny rozpoczyna okres
zwany Adwentem, a potem obchodzimy święta przypominające o Bożym narodzeniu,
o przyjściu Pana w ciele. Zarówno same święta jak i poprzedzający je Adwent nade wszystko
mówią nam o Tym, którego zapowiedziano i na którego czekano przez wieki w tradycji
Izraela. O Mesjaszu, to znaczy o Zbawicielu, który jako jedyny mógł nas obronić i
uwolnić. Chrystus miał naprawić to, co się w człowieku popsuło przez grzech, połączyć
ludzką naturę z Bogiem, odnowić przymierze, jakie Wszechmocny zawarł ze swoim stworzeniem,
ale też przywrócić nadzieję, że życie ma sens i że nie kończy się zejściem do grobu.
Że nie tylko z tego świata jesteśmy. Że człowiek znaczy więcej niż tylko to co je
i pije, ile posiada i jak wygląda. Że każde dobro, które czyni, nie jest ulotne, a
zło, którego się niekiedy dopuszcza, że nie będzie nad nim zawsze panować. Że świat
jest właściwą drogą dla człowieka i że zapowiada przyszłe dobra.
Długo czekali
prorocy Starego Testamentu na spełnienie się obietnicy. Jej realizację ogłosił starzec
Symeon, gdy w Świątyni zobaczył Nowonarodzonego. Mógł wtedy zawołać: Teraz o Panie,
pozwól odejść słudze Twojemu w pokoju, bo moje oczy ujrzały już Twoje zbawienie...
Potem Ewangelia opowie nam, jak się ta obietnica wypełniała. Bo przecież Narodzenie
to dopiero początek; potem jest nauczanie i jest odrzucenie, jakiego doświadcza Chrystus,
jest Jego Męka, Krzyż i jest także Zmartwychwstanie. A gdy przyjdzie czas Wniebowstąpienia
aniołowie mówić będą do apostołów: ten którego widzicie wstępującego do nieba powróci
na końcu czasów, i wówczas znów będziecie oglądać Go w Jego chwale. Idźcie do świata
i tam na Niego czekajcie.
Adwent jest czasem oczekiwania. Ale właściwie: na
co czekają chrześcijanie? Czego jeszcze możemy się spodziewać, skoro zapowiadane odkupienie
już się dokonało w czasie przyjścia Pana w ciele? Przecież nie wszyscy Go rozpoznali,
gdy przyszedł po raz pierwszy w znaku dziecka, bo nie na takiego mesjasza czekali.
Czy zatem poznają Go, gdy przyjdzie powtórnie? I jeszcze jedno pytanie: właściwie
to po co ma przychodzić jeszcze raz? Mówimy w credo: i powtórnie przyjdzie
w chwale sądzić żywych i umarłych a Jego królestwu nie będzie końca. Czekamy na sąd,
albo lepiej na podsumowanie, na dopełnienie, żeby się spełniło wszystko, i żeby każdy
otrzymał to, czego pragnął. Żeby Bóg przestał być anonimowy i nierozpoznany. Żeby
mógł każdego z nas odwiedzić osobiście i powiedzieć mu: dobrze sługo wierny, dobrze
się sprawiłeś... Oby jednak nie musiał powiedzieć: nie znam cię, nigdy cię nie widziałem...
Chrześcijanie
od zawsze czekali na to „powtórne przyjście Pana”. Czekali w różnych nastrojach, w
zależności od czasów i kultury. Jedni z nadzieją, inni z lękiem. I wcale nie chodzi
tylko o to, że ci „dobrzy” nie mogli się doczekać, a ci „źli” że się starali odwlec
nieuchronne. To byłoby za proste. Pamiętajmy, że żyjemy na tym świecie, a on ma istotny
wpływ na nasze wyobrażenia, także w odniesieniu do rzeczy ostatecznych. Nie mam na
myśli różnego rodzaju przepowiedni, wróżb, Nostradamusa, Baby Wangi czy wreszcie kalędarza
Majów. Myślę raczej o tysiącach chrześcijan w Iraku, którzy nawet w tych dniach czują
się zmuszeni, by uciekać ze swoich domów; o dyskryminowanych i bitych w Egipcie; o
prześladowanych w Chinach i Wietnamie; o zamykanych tysiącami w obozach w Korei Północnej;
o bestialsko mordowanych w Nigerii. Dziś bardziej nawet niż kiedykolwiek wielu doświadcza
prześladowania, wielu jest wypędzanych, wielu zabijanych - bo są wyznawcami Chrystusa.
Dla nich wszystkich dzień sądu już jest dziś, koniec świata dokonuje się teraz, a
przynajmniej to, przez co przechodzą, zdaje się dobitnie zapowiadać rzeczy ostateczne.
Rzeczywistość bywa bowiem dużo bardziej przytłaczająca niż apokaliptyczne wizje pseudo-proroków.
Świat, w którym żyjemy nie zawsze jest przyjaznym domem, a „inni” – życzliwymi sąsiadami.
Na takie chwile są słowa Zbawiciela: gdy się to dziać zacznie, podnieście głowy, nie
opadajcie na duchu, czas mojego przyjścia jest bliski... Ewangelia jest zatem także
słowem pocieszenia w trudnych czasach, ale i znakiem nadziei na szczęśliwy koniec.
Tak ją pojmowano zawsze, czego świadectwo odnajdujemy w wielu pismach, zwłaszcza w
pierwszych wiekach Kościoła.
W naszych najbliższych audycjach przywołamy kilka
świadectw mówiących o tym, jaka świadomość rzeczy ostatecznych towarzyszyła uczniom
Chrystusa u początku dziejów. Nie da się oczywiście powiedzieć o wszystkim. Bardziej
zainteresowanych już dziś odsyłam do książki ojca Henryka Pietrasa pod tytułem „Eschatologia
Kościoła pierwszych wieków”, wydanej przed trzema laty w krakowskiej oficynie WAM.
Tam wszystko opisano obszerniej.
Jest takie pismo, przez niektórych badaczy
datowane nawet na koniec pierwszego wieku, nazywane „Nauką Dwunastu Apostołów”, a
po grecku Didache. Ten niewielki dokument pochodzi zapewne ze środowiska syryjskiego
i jest odzwierciedleniem mentalności chrześcijan żyjących na Bliskim Wschodzie, już
przed dwoma tysiącami lat. To taki swoisty katechizm, albo raczej instrukcja dla wędrownego
katechisty, jego mały podręcznik, by wiedział, czego nauczać w imię Chrystusa. Jest
w tym piśmie taki fragment, który najwyraźniej recytowało się w czasie liturgii eucharystycznej,
czyli podczas łamania chleba, jak wówczas jeszcze mówiono.
Pierwsi chrześcijanie wołali wówczas takimi słowami (Did. 10,6):
Niech
przyjdzie łaska i niech przeminie ten świat.
Hosanna Bogu Dawidowemu.
Kto
godzien niech przystąpi,
kto nie, niech czyni pokutę.
Maranatha.
Przyjdź
Panie Jezu.
To prawda, że ten świat jest naszym domem,
ale nie tylko z tego świata jesteśmy. Chrześcijanie zawsze byli znakiem sprzeciwu
i ością w gardle wielu możnych, to się nie zmienia. Nie wolno nam jednak nikogo z
tej racji potępiać, to do nas nie należy. Bo chrześcijaństwo ma być przede wszystkim
znakiem nadziei w oczekiwaniu na przyjście Pana. Bycie chrześcijaninem jest niczym
wspólna wędrówka przez wieki do szczęśliwego portu, gdzie wszystko odzyskuje swój
głęboki sens. Gdy wołamy „Maranatha”, co w języku aramejskim znaczyło „przyjdź
Panie”, to nie chcemy odwracać się od świata, ale na tym świecie czekamy przyjścia
Tego, który nas usprawiedliwił i który przyjdzie otrzeć ludzkie łzy.