Nasza lektura
„Historii mnichów ze Siene” powoli dobiega końca. Bohaterowie początków chrześcijaństwa
i życia monastycznego na południu starożytnego Egiptu, ci których znał i podziwiał
abba Pafnucy, szybko odchodzili w przeszłość. Wszak czas płynie nieubłaganie a życie
ma swoje prawa. Minęła epoka na poły legendarnego abba Macedoniusza, który jako pierwszy
miał głosić Ewangelię w krainie zwanej Nubią, około połowy IV wieku; do tej misji
podobno przeznaczył go sam święty Atanazy Aleksandryjski. Przeminęli już także jego
uczniowie i następcy w biskupstwie – Marek i Izajasz. Dawno też pochowano świątobliwego
Psuluzję, co to za nic w świecie nie chciał być biskupem miasta File, a jednak musiał.
Oczywiście mężów świątobliwych nigdy nie brakowało w krainie Siene. Cała dolina nilowa,
okoliczne wzgórza i prawie wszystkie wyspy na rzecze aż hen daleko, za pierwszą kataraktą
- w tych czasach było to miejsce schronienia wielu mnichów uciekających od wielkiego
i hałaśliwego świata, od jego sporów i ułudy. Co nie znaczy, że życie na pustyni było
łatwiejsze niż w mieście, co to to nie. Ale w życiu dawnych mnichów nie chodziło przecież
o to co łatwe i przyjemne...
Żył tam na przełomie IV i V wieku świątobliwy
apa Aaron, który zostawił po sobie wielu uczniów oraz żywą pamięć o cudach,
jakie miały się dokonywać z jego udziałem albo za jego wstawiennictwem. To chyba tak
już jest, że ludzie pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie lepiej pamiętają
cuda i niezwykłości, niż zwyczajną codzienność i prostotę czynienia dobra. Ale takie
są prawidła życia i próżno się z nimi spierać. Ponoć w młodości abba Aaron był żołnierzem,
ale żołd jaki otrzymywał rozdawał ubogim. Rodzice znaleźli mu żonę, ale on nie chciał
małżeńskiego stadła, bo postanowił zostać Bożym wojownikiem. Kiedy jego oddział szedł
w rozproszeniu przez pustynię, na przeciw abba Aarona wyszedł wielki lew w celach
wiadomych, nasz bohater mając na uwadze ostatnią chwilę życia zaniósł modlitwę do
Boga przyrzekając mu zarazem, że jeśli by wyszedł szczęśliwie z tej opresji to zostanie
mnichem na pustyni. I wtedy, w przypływie desperacji i odwagi, rzucił Aaron swoją
włócznię w kierunku złowrogiej bestii, i ubił ją na miejscu. Odtąd już nie wrócił
do miasta, ale poszedł do mniszego osiedla na górze Sketis. Nie mógł tam jednak zostać,
bo mama i tata szukali go wytrwale, więc się zapakował i zstąpił na południe, aż do
Siene na pograniczu nubijskim, i zamieszkał w samotni, w dolinie nad Nilem. Tam też
jednak spokoju nie miał zbyt długo, bo się ludzie na nim szybko poznali. Widzieli
bowiem, że autentycznie pobożny i że żyje w wielkim umartwieniu, zaczęli więc do niego
przychodzić jak to zwykle, do starca, choć jeszcze całkiem młodego: a to po dobre
słowo, a to po poradę, po modlitwę wreszcie. No i wieść gruchnęła w okolicy, że modlitwy
tego nowego mnicha są niezwykle skuteczne. A że każdy prawie miał jakiś problem do
załatwienia albo jakieś nieszczęście w rodzinie, to się drzwi celi biednego abba Aarona
dosłownie nie zamykały.
Oto zdarzyło się, że jakiś chłopiec nazbyt rezolutny
a całkiem nieostrożny poił osła nad Nilem w miejscu, które odwiedzały krokodyle. No
i razu pewnego biedaka wciągnęła wielka bestia pod wodę, i tyle go widział jego ojciec
zrozpaczony, że stracił syna jedynego. Temu poradzono jednak, by się udał niezwłocznie
do apa Aarona, co to ponoć cuda czyni. Poszedł nieszczęśnik i opowiedział mnichowi
wszystko co zaszło. Aaron ulitował się nad starym nubijczykiem, dał mu kawałek drewna
i kazał wrzucić w wodę, tam gdzie się dramat rozegrał. I stało się, że kiedy tylko
kawałek drewna dotknął wody, wynurzyła się bestia z Nilu i wypluła chłopca, bez jednej
nawet ranki na ciele. Ajjj..., wielka jest moc modlitwy, a jeszcze większa wiara ludu,
który chętnie opowiada o tym, co się przydarzyło świętym Pańskim ...
Cudów
zatem przybywało. Jakiś rybak przyszedł z płaczem, że mu dziecko, którego nie przypilnował,
z łodzi się wychyliło i do wody wpadło, i tyle go widział. Może by znów świątobliwy
pomógł? Pomógł, czemu nie: pomodlił się jak należy, psalmy odmówił i na barkę wracać
kazał, gdzie na ojca czekało kolejne ocalone dziecko. Tym razem jednak do opowieści
o cudzie dołączono zeznanie topielca, że mu anioł świetlisty rękę podał i tak z otchłani
nilowej wyciągnął.
Potem przyszli bliscy rolnika, który pracował w ogrodzie,
a kiedy wszedł na drzewo by zerwać owoce, spadł na ziemię i wydawało się, że umarł.
Aaron siedział akurat przed swoją chatą i chwalił Pana. Opowiedzieli mu wszystko co
zaszło, a starzec wskazał na skopek stojący na progu, kazał go zabrać i tą wodą skropić
umarlaka, czyniąc przy tym znak Chrystusowy. Podziałało natychmiast, więc niebawem
wrócili proszący wraz z nieostrożnym rolnikiem, który pięknie za ocalenie dziękował.
A mnich pokorny tylko głową kiwał i palcem na niebiosa wskazywał.
Był zresztą
pomocny w sprawach znacznie mniejszej wagi, choć też gardłowych. Kiedyś sama tylko
modlitwa Aarona przekonała surowego bankiera, by miał jeszcze trochę cierpliwości
w stosunku do pewnego dłużnika, który przyszedł mnicha prosić o wstawiennictwo. Innym
razem przywrócił wzrok komuś, kto przyszedł z jeszcze dalszego południa. Potem znów
modlitwy apa Aarona uwolniły opętanego spod władzy demona. Były też pomocne
w czasach, gdy Nil nie wylewał jak należy i gdy okolicznej ludności głód zaczynał
doskwierać.
Tak oto żył i został zapamiętany święty apa Aaron, którego
uczniem był nie mniej święty abba Izaak. To on właśnie opowiedział wszystkie te rzeczy
mnichowi Pafnucemu, wędrowcy przybyłemu z północy, który je spisał potem, i nam przekazał.
Do naszych dni zachował się jeden tylko rękopis przekazujący „Historię mnichów ze
Siene”. Ale wystarczy, bo przecież dziś pismo zdaje się być nieśmiertelne. Wszystko
zostaje dziś w internecie, każdą publikację można zamówić i odnaleźć, nawet po latach.
Ale niezależnie od form przekazu ciągle liczy się treść. Opowieści o dawnych mnichach,
nawet te najbardziej cudaczne, przemawiają do nas jeśli tylko mamy odwagę dostrzec
w nich rzeczy nieprzemijające: ewangeliczny radykalizm, umiejętność komentowania teraźniejszości
słowami Pisma, jasność, że wydarzenia i drogi tego świata prowadzą nas do Boga, nawet
jeśli tego na bieżąco nie dostrzegamy. Bo żywoty dawnych mnichów mówią także o nas,
całkiem współczesnych. Niech zatem będą nam dobrymi braćmi bardziej nawet niż przewodnikami.