„Raz ktoś
Go zapytał: «Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?» On rzekł do nich: «Usiłujcie
wejść przez ciasne drzwi, gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie zdołają.
Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas stojąc na dworze, zaczniecie kołatać
do drzwi i wołać: „Panie, otwórz nam!”, lecz On wam odpowie: „Nie wiem, skąd jesteście”.
Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych
nauczałeś”. Lecz On rzecze: „Powiadam wam, nie wiem skąd jesteście” (Łk 13,23-27).
Wokół
zbawienia często roztaczały się niekończące dyskusje. Różne szkoły rabinistyczne wskazywały
na drogi prowadzące do zbawienia. Wśród nich nie brakowało też i takich, które utrzymywały,
że aby się zbawić wystarczy mieszkać w Izraelu. Inni twierdzili, że zbawienie jest
tak trudne do osiągnięcia, iż tylko nieliczni się zbawią, zaś większość idzie na zatracenie.
Nic więc dziwnego, że ów zdezorientowany mieszkaniec stawia takie właśnie pytanie,
zaniepokojony zapewne o swój własny los.
Kiedyś odwiedziłem pewną katolicką
rodzinę. Rozmowa w którymś momencie zeszła na temat zbawienia. Jeden z rozmówców wyraził
przekonanie, że „Pan Bóg jest tak miłosierny, że musi zbawić wszystkich. Nie ma potrzeby
wiele się trudzić, bo Bóg nas stworzył i nas zbawi”.
Wydaje się, że w dzisiejszym
społeczeństwie wielu podziela takie przekonanie. To prawda, że Pan Bóg pragnie zbawić
wszystkich, nie wyłączając nikogo. Dlatego właśnie wzywa do nieustannej czujności,
wskazując niebo, jako cel naszej doczesnej wędrówki. Nie wolno jednak zapominać, że
Bóg nie działa wbrew naszej woli i nie pragnie uszczęśliwić nas na siłę.
W
dzisiejszej Ewangelii Chrystus nie daje wprost odpowiedzi na pytanie, ilu się zbawi.
Nie chce zaspokajać taniej ciekawości pytającego. Zachęca natomiast do zbawienia słowami:
„Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi, gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść,
a nie zdołają”. Do istoty sprawy nie należy wiedzieć, ilu się zbawi, ale mieć świadomość
tego, co należy czynić, aby się zbawić. Słowa Chrystusa w tym względzie są jasne i
wymowne, gdy mówi: „Starajcie się!” On oczekuje naszej współpracy. Trzeba korzystać
z wszystkich talentów, darów i charyzmatów, jakie Bóg daje nam do dyspozycji, abyśmy
mogli sobie zasłużyć na zbawienie. Musi być zdobyte za cenę, która wcale nie jest
mała. Aby ułatwić jego zdobycie, Jezusa zaprasza do pójścia za Nim, zaprasza do swojej
szkoły życia, w której uczy wybierania między tym, co konieczne i pożyteczne dla wzrostu
duchowego, a tym, co w nim przeszkadza. Uczy wdrażania Ewangelii w życie, uczy gotowości
i poświęcenia.
Dążenie do zbawienia wymaga wysiłku, prawdziwej wiary i miłości,
a nie bezużytecznego gadania i ciągłego przyrzekania: „Nie każdy, kto mi mówi Panie,
Panie, wejdzie do Królestwa Bożego, lecz ten, kto czyni Moja wolę” (Mt 7,21). W tym
przypadku nie będzie przywilejów. Nie wystarczy też powołać się na znajomość z Panem,
ani uważać się za chrześcijanina, by nie usłyszeć przypadkiem: „Nie wiem, skąd jesteście”.
To, co się będzie liczyć, to życie autentycznie chrześcijańskie, życie wierne Temu,
który nas powołał. Pan dał nam dar wiary, abyśmy naszym życiem i świadectwem pomagali
też innym.
Ks. Władysław Bukowiński nazywany jest Vianney’em Wschodu. Jeszcze
przed II wojną światową na własną prośbę wyjechał na Kresy Wschodnie, aby tam pracować
jako kapłan. Lata zawieruchy wojennej były nad wyraz ciężkie. Przez NKWD był sądzony,
skazany na więzienie i cudem uniknął śmierci. Wynędzniały, ale wolny, wbrew zakazom
sowietów, prowadził tajne duszpasterstwo, pomagał uciekinierom i jeńcom, organizował
pomoc materialną, zwłaszcza żywność dla głodujących. Po wojnie, został ponownie aresztowany,
ale nie został wyrzucony z Rosji jak wszyscy inni księża i biskupi. Pozostał dzięki
temu, że wcześniej otrzymał obywatelstwo rosyjskie. Nie ominęły go jednak wyroki skazujące
na ciężkie więzienia i karne obozy pracy, w których łącznie spędził aż 13 lat 5 miesięcy
i 10 dni.
Mimo tak trudnych warunków i prześladowań, ks. Bukowiński nigdy na
nikogo i na nic się nie skarżył i nie narzekał. Za najdrobniejszą przysługę dziękował.
W latach odwilży, kiedy zaproponowano mu wyjazd na stałe do Polski, odmówił, aby nie
pozostawić odradzającego się na Wschodzie Kościoła bez opieki duszpasterskiej. Był
jedynym kapłanem, który przemierzał tysiące kilometrów, świadom słów ewangelicznych,
iż „żniwo jest wielkie, ale robotników mało”. Nie miał dosłownie nic, nie miał dachu
nad głową, ale miał największe bogactwo – ufność w Opatrzność Bożą i dzięki temu docierał
do najbardziej potrzebujących.
Do ks. Władysława garnęli się ludzie, przyjeżdżali,
aby się spowiadać, niekiedy po 20, 30 a nawet i 40 latach, i uczestniczyć w Mszy św.,
aby szukać pomocy duchowej i pocieszenia, a on dzielił się z każdym darem miłości.
Jego dewizą były słowa wypisane na obrazku prymicyjnym: „Miłujmy Boga, bo On pierwszy
nas umiłował” (por. Ks. Jan Nowak, Vienney Wschodu ks. Władysław Bukowiński, Kraków
2010).