O świętym Abrahamie, mnichu na pustyni egipskiej Słuchaj:
W naszej wędrówce
orientalnymi ścieżkami napotykamy dziś postać świętego mnicha z VI wieku. Na imię
miał Abraham, tak samo jak wielki patriarcha Izraela, wieczny wędrowiec, nieustannie
poszukujący swojej ziemi obiecanej, idący za głosem Nieodgadnionego, zmagający się
zarówno z przeciwnościami losu, jak i z własną słabością, powołany przez Boga i wierny
temu wezwaniu aż do szaleństwa, aż do zatracenia siebie. Czy można mieć większego
patrona a jednocześnie bardziej niebezpiecznego protoplastę? Jeśli kto chce siedzieć
w zaciszu i bezpieczeństwie własnego domu, to taka przygoda z pewnością nie dla niego.
Ale święty egipski, o którym dziś opowiemy, chyba nie bardzo miał ochotę na życie
bezpieczne i poukładane. Zresztą nikt go o to nie pytał. Miał pochodzić z pobożnej
rodziny chrześcijańskiej. Nic więc dziwnego, że bardzo młody jeszcze Abraham wstąpił
do jednego z pachomiańskich klasztorów na pustyni w Górnym Egipcie, o czym zresztą
anioł miał powiadomić jego matkę jeszcze przed urodzeniem. W klasztorze św. Mojżesza
nasz Abraham pozostał długie lata i doszedł aż do funkcji przełożonego. Były to czasy
trudne dla Kościoła w Egipcie. Cesarz Justynian, panujący w okresie od 527 do 565
roku, zabiegał o zakończenie dawnych sporów teologicznych, które w ciągu wieków głęboko
podzieliły wspólnotę uczniów Chrystusa. Justynianowi marzyło się potężne imperium,
na miarę dawnych wieków, doskonale we wszystkim i zjednoczone wokół prześwietnego
władcy. Całe imperium, więc również i Kościół, który odtąd miał odbijać blask najjaśniejszego
pana niczym zwierciadło bez skazy. Ale ten Kościół od wieków już niemal był głęboko
podzielony, trzeba go było zatem uporządkować. Jednak jak to zwykle bywa, gdy możni
tego świata zabierają się za układanie spraw Kościoła i jego organizację na modłę
własnego pałacu, to nic dobrego z tego nie wychodzi. By nie wchodzić w detale powiedzmy
tylko, że cesarz Justyn, wuj i poprzednik Justyniana w latach 518-527, zarządził rezygnację
z tak zwanej „formuły zjednoczenia”, czyli Henotikonu, zaprowadzonej przez
imperatora Zenona, która nikogo nie satysfakcjonowała, w tym zwłaszcza Kościół rzymski,
i powrót do formuły dogmatycznej Soboru Chalcedońskiego z połowy piątego wieku, której
z kolei nie mogli zaakceptować wierni w Egipcie. Justynowi zgody osiągnąć się nie
udało, więc za całą tę sprawę teraz zabrał się skądinąd dobrze obeznany w teologii
młody Justynian. Niestety, zabrał się nazbyt radykalnie. A jako że nad zaprowadzeniem
woli bizantyńskiego władcy czuwała armia, no to niebawem, o zgrozo, zaczęły się krwawe
rozruchy. Wtedy właśnie archimandryta Abraham został wezwany do Konstantynopola i
postawiony przed wyborem: albo podpisze formułę chalcedońską i szczęśliwie wróci do
swojego klasztorku albo nie podpisze, ale wtedy będzie się musiał pofatygować na wygnanie.
Dla Abrahama w istocie nie było alternatywy. Miejscem wygnania dla wielu jemu podobnych
stał się słynny Biały Klasztor świętego abba Szenutego w Atripe w Górnym Egipcie.
I jak zwykle bywa z takimi przymusowymi „nieszczęściami” w cudzysłowie, że okazują
się opatrznościowe. Życie mnisze, jakie było mu znane, to na pustyni Sketyjskiej,
i wiele jego form w czasach Abrahama po prostu się zestarzało, a tu, pod skrzydłami
reguły Szenutego właśnie przeżywało swój największy rozkwit. Abraham zatem znalazł
nie tylko schronienie w przychylnym mu środowisku monastycznym, ale też miejsce własnego
rozwoju i szansę na pomoc sobie podobnym. Zabrał się zatem za przepisywanie i tłumaczenie
wspomnianej reguły z języka koptyjskiego na grekę, po to by jej najlepsze zapisy wprowadzić
później w życie we własnym klasztorze, dokąd przecież miał nadzieję powrócić. Księga
synaksariów opisujących jego żywot powiada, że Abraham musiał w istocie wykraść
wspomnianą regułę, bo mnisi z Białego Klasztoru nie godzili się na jej zbyt łatwe
rozprzestrzenianie po świecie, uważając, że była przeznaczona dla jednego tylko miejsca.
Na szczęście, nasz Abraham był innego zdania, dzięki czemu zresztą po wiekach posiadamy
także jej grecką redakcję, nawet jeśli fragmentarycznie. A kiedy wreszcie mógł wrócić
z wygnania do swojego rodzinnego Farszut i kiedy dowiedział się o zniszczeniach, jakie
w międzyczasie nastąpiły w Sketis oraz o całkowitym rozproszeniu tamtejszych mnichów,
założył własny nowy klasztor, a nawet dwa, bo kobiety też chciały żyć na sposób ascetyczny,
więc ten drugi dla nich. Na szczęście reguła Szenutego, która miała być podstawą ich
życia świetnie nadawała się zarówno dla mężczyzn jak i dla kobiet, bo przecież przed
Bogiem wszyscy są jednacy, i kroczyć do Niego też potrafimy jednakimi ścieżkami. Te
same synaksaria znów informują nas, że Abraham został wyświęcony na kapłana,
co przecież w tradycji monastycyzmu egipskiego wcale nie było powszechne. Ponoć jednak
nie znał tekstu mszy świętej, więc nasz Pan posłał mu z nieba świętego anioła, który
nauczył Abrahama recytować tak zwaną anaforę Sewera z Antiochii. Święty abba Abraham
umarł w klasztorze zwanym Dżidah, czy też Haddah, jak tego chcą inni badacze, na górze
Farszut, w prowincji Qina w Górnym Egipcie. Jego żywot miał się dopełnić w dniu 24
egipskiego miesiąca tubah, czemu odpowiada 19 stycznia w naszym kalendarzu.
Nie wiemy jednak, w którym roku się to stało. Mówiło się o cudach poprzedzających
jego narodzenie, o znakach wypełniających jego życie i tych, które dokonały się wraz
z jego śmiercią. Komuś miał rozmnożyć chleby, kto inny jego orędownictwu przypisywał
oczyszczenie omłotu, kiedyś ponoć na jego słowo ustąpiła zaraza i robactwo. Pobożni
koptowie wierzą, że św. Abraham ciągle im patronuje i od wieków proszą go o wstawiennictwo.
Bo Egipt jest ziemią wielu pobożnych ludów, które gotowe są wędrować za nieznanym
i trudzić się dla Boga jedynego, ufając, że błogosławi ich życiu, tak jak przed wiekami
błogosławił Abrahamowi. Rafał Zarzeczny SJ