Angola pełna kontrastów i niespodzianek. Rozmowa z s. Różą Gąsior SSpS pracującą w
Caculamie – misji prowadzonej przez misyjne zgromadzenie Służebnic Ducha Świętego
- Przebywa Siostra w Angoli od 1996 r. i jest pielęgniarką. Co
było największym zaskoczeniem w tej pracy, z perspektywy tych 13 lat?
S.
Róża Gąsior SSpS: Przyjechałam tu z pewnym doświadczeniem, bo jako
pielęgniarka pracowałam już trochę w Polsce. Spotkałam się tu natomiast z wieloma
rzeczami, których nigdy wcześniej nie widziałam. W latach 1997-98 tereny te objęła
wojna i właściwie byłyśmy odizolowane. Były okresy, kiedy nie miałyśmy możliwości
wywiezienia chorego do miasta. Byłam wtedy zmuszona do leczenia metodami, których
nie uczyłam się w Polsce. Na przykład jedną z moich pacjentek była kobieta, której
po urodzeniu dziecka nie wyszło łożysko. Żeby ją uratować, musiałam je wydobyć ręczne.
Było to dla mnie ogromnym przeżyciem, ale bardzo się cieszyłam, że się udało i przeżyła
zarówno matka, jak i dziecko. Poza tym zajmowałam się zszywaniem i leczeniem ran od
pocisków. Z takimi przypadkami w Polsce nigdy się nie spotkałam, chociaż pracowałam
dwa lata na chirurgii. Czekało mnie jeszcze wiele podobnych niespodzianek.
Od
zakończenia wojny upłynęło już siedem lat. W tej chwili mamy już lepsze warunki, bo
w pobliskim szpitalu, oddanym do użytku w tym roku, mamy pięciu lekarzy. Są to Kubańczycy.
Jest wśród nich chirurg i ortopeda, więc trudniejsze przypadki kieruję teraz do nich.
W czasie wojny jednak sama musiałam być lekarzem.
- Wasze zgromadzenie
jest zaangażowane w Angoli głównie w służbę zdrowia. Jakie według Siostry są
największe wyzwania, stojące przed angolską służbą zdrowia?
S.
Róża Gąsior SSpS: Wydaje mi się, że największym wyzwaniem jest kształcenie pielęgniarzy.
W moim ośrodku mam dwóch pielęgniarzy, ale poziom ich przygotowania jest bardzo niski.
Ostatnio odkryłam, że jeden z nich nie radzi sobie nawet z prostym dodawaniem, nie
wspominając już o obliczaniu dawek leków dla dzieci. Dla mnie to jest szokujące. Jeden
z tych pielęgniarzy nauczył się zawodu, chodząc z żołnierzami w buszu. Teraz sam udziela
pomocy, ale czasami jestem przerażona, widząc, w jaki sposób to robi.
- Zatem
doświadczenie wojny, która skończyła się w 2002 r., praktycznie
cały czas przekłada się na waszą pracę?
S. Róża Gąsior
SSpS: Tak. Angola powstaje z ruin. Widać zresztą, jak się rozbudowuje, ale potrzeba
jeszcze czasu. Mamy tu jeszcze bardzo mało lekarzy, dlatego wielu z nich to obcokrajowcy.
Tutejsi ludzie nie mieli gdzie się uczyć, dlatego w naszym rejonie mamy wielu analfabetów.
Pielęgniarze, którzy przychodzą pracować do naszej miejscowości, są albo z Malaje,
albo z Luandy. Ale i ich poziom wyszkolenia nie jest najwyższy. To są wciąż konsekwencje
wojny, w czasie której szkoły były zamknięte albo funkcjonowały bardzo źle.
-
A zatem brakuje personelu, choć są to przecież doskonale wyposażone placówki.
S.
Róża Gąsior SSpS: Trzeba pamiętać, że w Malanje od 10 lat nie ma szkoły dla techników
laboratorium. Poza tym państwo nie zapewnia pielęgniarzom mieszkania. Ci, którzy tu
pracują, żyją w naprawdę godnych pożałowania warunkach. Często przyjeżdżają nowi pielęgniarze,
ale widząc, jakie są warunki mieszkaniowe, po prostu rezygnują. To są ludzie z Luandy,
skierowani tu, ponieważ pielęgniarz, składając przyrzeczenie pielęgniarskie, przysięga
również, że pójdzie tam, gdzie go poślą. W praktyce jednak rezygnują, widząc, jaka
jest tu sytuacja. Przed kilku laty zamknięto też szkołę pielęgniarską w Malanje, co
również odbija się na braku personelu. Natomiast ludzie z Luandy niechętnie opuszczają
stolicę. Są do niej przywiązani i nie chcą iść na prowincję, a zwłaszcza do nas, do
buszu.
- Malanje, dodajmy, to stolica prowincji. Do tej pory Siostra mówiła
o problemach personalnych. A jeśli chodzi o choroby, to co jest największym
wyzwaniem?
S. Róża Gąsior SSpS: Zacznę od podstawowego wyzwania,
jakim jest edukacja o higienie. Podejmuje się działania w tym kierunku, wysyła ludzi
na pogadanki. Również nasi pielęgniarze odwiedzają wioski i organizują spotkania.
Choroby, z którymi się tu spotykamy, np. biegunka, są bowiem konsekwencją braku higieny.Ludzie przyzwyczaili się w warunkach wojennych do prostego życia i dlatego nie
dbają o higienę. Nie ma też dostępu do środków społecznego przekazu, które mogłyby
pomóc w edukacji.
- Uczestniczy Siostra w programie walki z gruźlicą,
wcześniej pracowała w ośrodku dla trędowatych. Są to choroby już trochę zapomniane
przez europejską medycynę...
S. Róża Gąsior SSpS: Myślę,
że gruźlica nadal istnieje nawet w Europie. Natomiast co do trądu, to na pewno liczba
zachorowań już się zmniejszyła, ale wciąż, także w naszej prowincji, pojawiają się
nowe przypadki. Gruźlica natomiast jest bardzo rozpowszechniona. Dzięki Bogu istnieje
specjalny program walki z gruźlicą, przygotowany przez ministerstwo zdrowia. Dzięki
temu w moim ośrodku mam bezpłatne lekarstwa dla chorych. Nie rozwiązuje to jednak
problemu, bo leczenie jest długotrwałe, trwa prawie osiem miesięcy.
Poza tym
wielkim wyzwaniem stojącym przed nami jest walka z wierzeniami tradycyjnymi. Czasami
nas to przeraża. Ludzie bowiem bardziej wierzą swoim tradycjom aniżeli temu, czego
my nauczamy. Kiedy np. dziecko ma bóle brzucha, matka czy babcia przygotowuje lewatywkę,
która składa się z soli, czosnku i herbatki o nazwie Santa Maria. Zwykle stosują tak
duże dawki, że jest to po prostu trujące. Zdarza się, że dzieci po tym umierają.
-
A skąd tak wysoki poziom gruźlicy w Angoli?
S. Róża Gąsior SSpS:
W naszych wioskach, a jeszcze bardziej w miastach,domy budowane są bardzo
blisko siebie. Przy tym okna są bardzo małe, do pomieszczeń wpada więc mało słońca.
Ludzie nie mają też urozmaiconej diety. Są biedni i rzadko mogą sobie pozwolić na
mięso czy rybę. Zatem także złe odżywianie sprawia, że są bardzo podatni na zarażenie
gruźlicą.
- Jak są traktowani ludzie z trądem? Jak są przyjmowani
w społeczeństwie, bo wiadomo, że przeważnie są spychani na margines, jak np.
w Indiach?
S. Róża Gąsior SSpS: Trąd nadal jest trądem i ludzie
nim zarażeni traktowani są bardzo źle. Spotkałam się z sytuacją tego typu, że zamożna
rodzina przyjeżdżała luksusowym samochodem i oddawała swojego ojca do leprozorium,
ponieważ się go wstydziła. Znam też takie przypadki, kiedy ktoś z rodziny trędowatego
zajmuje nawet wysokie stanowisko w rządzie, a on sam przebywa w leprozorium. Zresztą
ten sam problem dotyczy AIDS. Chorych mamy coraz więcej, ponieważ w Angoli, jak zresztą
w innych miejscach Afryki, rozpowszechniona jest poligamia i stąd problem z tą chorobą.
Inny problem to wirus Marburg, czyli rodzaj Eboli. Trzy lata temu w sąsiedniej prowincji
wybuchła epidemia tej choroby. Było trochę paniki w ośrodku, bo nie wiedzieliśmy,
jak się przed nią zabezpieczyć. Później znalazłam się w Melanje i tam zaproszono mnie
na pogadankę, gdzie udzielono wskazówek, jak się bronić.
- 13 lat w Angoli
to kawał misyjnego życia. Czego one Siostrę nauczyły?
S.
Róża Gąsior SSpS: Pierwsza rzecz, której się nauczyłam, to cierpliwość. Na początku
miałam niesamowite problemy z papierami. Nie chciano mi przyznać stałej wizy, niemalże
mnie wyrzucono. Wtedy musiałam nauczyć się pokory, chodząc, pukając do drzwi i prosząc.
Nawet w służbie zdrowia człowiek musi się uczyć cierpliwości. Gdy napotykam przypadki,
kiedy dziecko jest niemal zatrute przez własną matkę, zdaję sobie sprawę, że ona zrobiła
to nieświadomie. Chciała pomóc swojemu dziecku, a w niewiedzy go zatruła. Zawsze uczę
się cierpliwości i pokory, próbując to zrozumieć.
Najtrudniej jest mi zrozumieć
ich wierzenia tradycyjne, tzw. fetyszyzm. Myślę, że my, obcokrajowcy, nigdy tego nie
pojmiemy. Tymczasem w naszym rejonie wierzenia te są mocno zakorzenione. Kiedy np.
umiera dziecko i wiem, że to z powodu bardzo silnej malarii mózgowej – rodzina poszukuje
winnej osoby, która spowodowała tę chorobę. Musi się znaleźć jakaś ofiara. Często
jest tak, że podejrzenie pada na kogoś z rodziny, osobę bardzo zamożną albo najstarszą.
W ten sposób rodzina pozbywa się takiej osoby. I chyba jednak wierzą, że ten ktoś,
jak mówią, „zjadł” to dziecko. Próbowaliśmy rozmawiać z ludźmi i tłumaczyć im, i teraz
może jesteśmy w lepszej sytuacji, bo samo państwo próbuje temu zapobiec. Mamy np.
obowiązek zgłosić w administracji tego typu przypadki. Zresztą, można to też zgłosić
policji, która wtedy interweniuje, ale wciąż są przypadki, że ktoś ginie jako ofiara
fetyszyzmu. To jest przykre, a dla nas, Europejczyków, chyba niepojęte.
- Angola
wciąż kojarzy się z wojną. Choć obecnie panuje pokój, to rządy
wciąż znajdują się w rękach generała kojarzonego z komunizmem. Patrząc
z tej perspektywy, jak układa się wasza współpraca z rządem i miejscową administracją?
Jak jest widziany Kościół i jego zaangażowanie chociażby w służbę zdrowia czy
działalność charytatywną?
S. Róża Gąsior SSpS:
Ku mojemu zdziwieniu współpraca ta układa się bardzo dobrze. Jesteśmy bardzo przez
rząd doceniani. Ostatnio np. zauważam, że rząd odbudowuje kościoły. Poza tym w naszej
diecezji czterech misjonarzy dostało od rządu samochody. Administrator poprosił mnie
o sprawowanie pieczy nad kolejnym ośrodkiem zdrowia. Podobnie ośrodek, w którym obecnie
pracuję, rząd przekazał Kościołowi katolickiemu, żeby ten się nim opiekował. Władze
mają do nas zaufanie, wiedzą, że pracujemy sumiennie.
W czasie wojny zdarzyło
mi się, że np. po ataku, kiedy miałam pełno rannych, bo to był jedyny szpital w okolicy,
przybył dowódca partyzantki. W szpitalu miałam dziecko z wnętrznościami na wierzchu
i jako pielęgniarka nie wiedziałam, co zrobić. Powiedziałam temu dowódcy, że potrzebowałabym
chirurga. Obok niego stał jeden pan i powiedział: „Siostro, czy mogę pomóc? Jestem
chirurgiem”. Był to dla mnie szok. On rzekł: „Siostro, będziemy operować”. I chociaż
to dziecko po czterech godzinach zmarło i nie zdążyliśmy operować, to ten chirurg
jeszcze siedem innych przypadków obejrzał i mi pomógł. Kiedy atak się zakończył, wszyscy
ci ludzie przeżyli. Mogliśmy ewakuować ich do stolicy i wyszli oni cało z tej opresji.
Ja podziwiałam tego chirurga, bo rzeczywiście znał się na swoim fachu. Tego doświadczyłam
ze strony partyzantki, a kiedy weszły tutaj wojska rządowe i też było dużo rannych,
otrzymałam pomoc ze strony wojska. To było niesamowite, że w tak nietypowej sytuacji
Pan Bóg przysłał mi dobrych ludzi do pomocy.
- Obecnie już siódmy
rok panuje pokój. Czy Angola zmieniła się od zakończenia wojny?
S.
Róża Gąsior SSpS: Kraj zmienia się nieustannie. Drogi się polepszają, jest już
kładziony asfalt. W Caculamie niedawno został oddany do użytku bardzo ładny i wspaniale
wyposażony szpital na 70 łóżek. Mamy trochę problemów z personelem. Jest zaledwie
20 pielęgniarzy, ale sam budynek jest dobrze wyposażony. Są lekarze obcokrajowcy,
więc przynajmniej można zapewnić leczenie pierwszej potrzeby. Ciężkie przypadki wysyłamy
do Malanje.
- Do Angoli przyjeżdża Benedykt XVI. Będzie to
druga wizyta papieża po 1992 r., kiedy to kraj ten odwiedził Jan Paweł II.
Czy Angolczycy w ogóle o papieskiej wizycie mówią, czy o niej wiedzą?
S.
Róża Gąsior SSpS: Ku mojemu zaskoczeniu niedawno otrzymałam materiały dotyczące
wizyty Papieża, zawierające m.in. pytanie: „Kim jest Ojciec Święty?”. Z doświadczenia
wiem, że niestety ludzie za bardzo tego nie wiedzą. Miałam kiedyś grupę powołaniową,
przyszłych kandydatów na siostry zakonne i księży. Była to młodzież w wieku 15-16
lat. Kiedy zapytałam ich, jakiej narodowości jest Papież, nie potrafili odpowiedzieć.
Przypuszczam więc, że wielu ludzi nie wie, kim jest Ojciec Święty. O jego wizycie
mówimy w naszym kościele, zatem już o tym słyszeli, także telewizja bardzo dużo mówi
o przyjeździe Papieża. Myślę jednak, że prości ludzie mieszkający w wioskach niewiele
wiedzą na ten temat.
- A jak tutejsze media prezentują tę wizytę?
S.
Róża Gąsior SSpS: Bardzo pozytywnie. Moim pragnieniem byłoby, aby Ojciec Święty
przyjechał też do naszej prowincji Melanje albo do innych. Wtedy więcej ludzi mogłoby
się z nim spotkać. A ponieważ odwiedzi tylko stolicę, więc z powodu korków ciężko
będzie z dojazdem. Tego się obawiam.