Serce mam już chyba czarne – wywiad z s. Małgorzatą Sielużycką FMM
Kongo i Afganistan, dwa różne kraje w oczach polskiej misjonarki. S. Małgorzata
Sielużycka, franciszkanka misjonarka Maryi, opowiada o sile afrykańskich
więzi rodzinnych, lęku zakorzenionym w fetyszyzmie, cierpieniach spowodowanych przez
niestabilność polityczną. Dzieli się doświadczeniami misjonarki w Afganistanie, gdzie
za samo podejrzenie o nawrócenie na chrześcijaństwo karze się śmiercią.
-
Jak długo Siostra była na misjach?
s. M. Sielużycka
FMM: Wyjechałam z Polski w 1982 r. na misję do Konga, ówczesnego Zairu, i spędziłam
tam 23 lata. Później przez półtora roku byłam w Afganistanie.
- Jak
Siostra wspomina Afrykę, jak wyglądała ta misja? Co Siostra tam robiła?
s.
M. Sielużycka FMM: Pracowałam jako pielęgniarka-położna. Moje wspomnienia
z Afryki są wspaniałe. Gdybym tylko mogła, jeszcze dziś bym tam wróciła. Bardzo lubiłam
moją pracę i ludzi, ich prostotę, gościnność. Czułam się jakbym była Kongijką. Oczywiście
nie mogłam zmienić koloru skóry, ale serce to chyba się zrobiło czarne.
-
Zair, dzisiejsze Kongo – zmiana nazwy wskazuje już, że wiele się zmieniło
na tym terenie. Czy Siostra była świadkiem tych wydarzeń?
s.
M. Sielużycka FMM: Bardzo trudno mi mówić o zmianach politycznych. Kiedy przyjechałam,
rządził Mobutu. Był on dyktatorem, ale ludzie bardzo go lubili, szczególnie na terenach,
z których pochodził – na Równiku. Aby to zrozumieć, trzeba choć trochę znać mentalność
afrykańską. Wystarczą małe prezenty, obietnice, które często są bez pokrycia. To jest
kultura polegająca na słowie, także jeżeli ktoś potrafi się sprzedać, to wszystko
może uzyskać, nawet jeśli później nie realizuje swoich przyrzeczeń. Poza tym Mobutu
był – sama mogę to potwierdzić – osobą charyzmatyczną. Miał wspaniały kontakt z ludźmi.
Potrafił przekonywać, był bardzo miły. Ja widziałam go chyba ze trzy razy. Byłam nawet
na jego statku, bo kiedy przypłynął na Równik, znalazł się blisko naszej misji i zaprosił
nas do siebie. Był to człowiek, z którym można było bardzo miło porozmawiać, nie czując
dystansu wynikającego z tego, że był głową państwa. Ale oczywiście Mobutu miał za
dużą rodzinę. A w mentalności afrykańskiej człowiek nie może być bogaty sam. Nie może
nie dzielić się tym, co ma, z bliskimi. A on, czym mógł się podzielić? Dzielił się
pieniędzmi państwowymi. I dlatego Równik, z którego pochodził, był uprzywilejowany.
Ale nawet i tam nie udało się wprowadzić wielu zmian, bo każdy, kto dorwał się do
małej choćby cząstki władzy, również korzystał z publicznych pieniędzy dla własnych
celów, dla swojej rodziny, wioski, klanu itd. Także na każdym kroku można było się
przekonać, że nie istnieje tam indywidualizm, jaki znamy w Europie, lecz wszystko
opiera się na zasadzie praktycznego komunizmu.
- Reżim Mobutu upadł,
ale to, co pozostało, i to, co dzieje się tam teraz, wcale nie wygląda
lepiej. Trwają tam cały czas walki. Kongo wydaje się podzielone na część,
gdzie ciągle jest jakaś wojna, i część, w której jest względny
spokój. Jak Kościół żyje w takich warunkach?
s. M. Sielużycka
FMM: Trudno mówić o Kościele jako całości, bo jest on zróżnicowany w zależności
od regionu. Trzeba pamiętać, że w Kościele są ludzie, którzy pochodzą z danego okręgu,
z danej wioski, klanu. I wcale nie jest tak, że kiedy stają się księżmi, braćmi i
siostrami zakonnymi czy ludźmi zaangażowanymi w Kościele, to od razu zmieniają mentalność.
Są Kongijczykami w stu procentach, czyli wnoszą do Kościoła całą swą mentalność, którą
żyje reszta rodziny czy klanu. Sprawia to dużo trudności, dlatego, że nawet będąc
księdzem, siostrą zakonną czy biskupem, mają rodzinę, a ta ma swoje wymagania. I mało
jest takich, którzy potrafią zerwać w sposób pozytywny z rodziną i położyć pewne granice
jej wymaganiom. Poza tym oni często boją się, bo wiedzą, że jeżeli przeciwstawią się
rodzinie, to może dojść do zemsty: otrucia czy zabicia w inny sposób. Istnieje też
fetyszyzm. Samo to, że ktoś jest księdzem czy siostrą zakonną, wcale nie oznacza,
że się nie boi. Lęk istnieje u olbrzymiej większości. Wiele o tym rozmawiałam (mówię
bowiem biegle dwoma kongijskimi językami). I wiem, że aby wyzwolić się z tego lęku,
trzeba specjalnej łaski, wiary i odwagi. Potrzeba skoku do przodu i uwierzenia, że
Chrystus rzeczywiście jest silniejszy od złych mocy fetyszyzmu. Ale, powtarzam, tylko
niektórym udało się wyzwolić z tego lęku i zrozumieć, że z Chrystusem mogą wszystko
i że na prawdę On jest skałą, na której można się oprzeć. Niestety dużej większości
nie stać jeszcze na ten krok. Wydaje mi się, że trzeba na to jeszcze kilku generacji.
-
W Kongu bywał też Jan Paweł II, jak jest wspominany?
s. M.
Sielużycka FMM: Jan Paweł II był zawsze bardzo podziwiany, kochany i bardzo pozytywnie
odbierany przez Kongijczyków. Dodam jeszcze, że w tej chwili w Kongu najbardziej znanym
po Janie Pawle II Polakiem jest św. Faustyna. A raczej może nie tyle św. Faustyna,
co jej koronka do Miłosierdzia Bożego. Rozpowszechniła się ona i nadal się rozpowszechnia
w błyskawicznym tempie. W bardzo wielu parafiach ludzie zupełnie prości modlą się
właśnie koronką do Miłosierdzia Bożego, oczywiście w miejscowych językach.
-
Mówimy o wkładzie Polski w życie kościelne w Kongu. Ilu jest tam polskich
misjonarzy?
s. M. Sielużycka FMM: Nie mam pojęcia, bo statystykami
nigdy się nie interesowałam. Poza tym tylko przez niespełna rok byłam w Kinszasie.
Pozostałe lata spędziłam w dżungli, w sawannie, bardzo daleko od stolicy, bez żadnego
kontaktu ze światem cywilizowanym, bez elektryczności, nawet bez radia. Oczywiście
nie było mowy o internecie, nawet z przesłaniem zwykłych listów były bardzo duże kłopoty,
a jak jechałam na urlop, to nie po to, żeby studiować statystyki. Ale w ostatnim roku
mojego pobytu, kiedy byłam w Kinszasie i chodziłam do ambasady, spotkałam kilku polskich
misjonarzy, głównie sercanów, którzy są w stolicy. Poznałam też polskiego kapucyna
i werbistę, a także dwie polskie siostry. Jedna z nich, Czesia Lorek ze zgromadzenia
Sacré Coeur, została zamordowana w Kinszasie.
- Z Kongo udała
się Siostra do Afganistanu. Czy był to przeskok cywilizacyjny?
s.
M. Sielużycka FMM: Był to ogromny przeskok. Ale sama o to prosiłam. Musiałam opuścić
Kongo, bo groziło mi więzienie. Zostałam bowiem niesłusznie oskarżona, tak, że w tej
chwili nie mam nawet prawa powrotu do Konga. Kiedy się to stało, nie wiedziałam, co
mam ze sobą zrobić. Przez kilka miesięcy byłam we Francji i pewnego dnia usłyszałam,
że pewna włoska siostra musi wracać z Afganistanu, bo nie daje sobie rady z językiem.
Pomyślałam: czemu nie? Wspaniała okazja, żeby spotkać zupełnie coś innego, żeby spotkać
islam, zupełnie inną kulturę, inny kontynent. Poprosiłam o zgodę na wyjazd i moja
kandydatura została przyjęta. Poduczyłam się trochę angielskiego i wyjechałam. Mimo
że pobyt w Afganistanie nie był bardzo długi, bo trwał tylko półtora roku, to jednak
dał mi bardzo dużo. Wyzwoliłam się z lęku przed islamem. To, co się widzi w telewizji,
o czym się słyszy w radiu, to jest terroryzm, ekstremistyczny, wojujący islam. A zwykła
codzienność jest zupełnie inna. Są to zwyczajni ludzie, bardzo gościnni, jak zresztą
wszędzie na świecie. Byłyśmy zapraszane do rodzin i jako kobiety mogłyśmy spotkać
wszystkich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, bo mężczyzna, który jest zaproszony do
muzułmańskiego domu, spotka tylko mężczyzn, kobiet natomiast nie zobaczy w ogóle.
Byłyśmy zatem w dobrej sytuacji.
- A na czym polegała ta misja?
s.
M. Sielużycka FMM: W Kabulu zostało otwarte centrum dla dzieci upośledzonych umysłowo.
Kiedy przyjechałam, było tam już 25 dzieci. Ludzi upośledzonych jest w Afganistanie
bardzo dużo, dlatego, że porody są bardzo skomplikowane. Często za mąż wydawane są
zupełnie młode dziewczyny, mające po 13-14 lat, a nawet mniej. Tak, że przy przedłużonych
porodach dziecko ma niedobór tlenu i dochodzi do zmian w mózgu. Jest to tzw. paraliż
pochodzenia mózgowego. Poza tym Afgańczycy żenią się i wychodzą za mąż w zawężonym
kręgu rodzinnym, tak, że pojawiają się również upośledzenia genetyczne, które kumulują
się z pokolenia na pokolenie. Prawie w każdej rodzinie można więc spotkać przynajmniej
jedno dziecko upośledzone umysłowo, albo ze zmianami genetycznymi.
-
Czy ta opieka nad dziećmi z upośledzeniami była konieczna? Czy oni
sami się nimi nie zajmują?
s. M. Sielużycka FMM: W
Afganistanie nie istnieją praktycznie żadne instytucje opiekujące się upośledzonymi
dziećmi, bo nawet z opieką nad dziećmi pełnosprawnymi jest wiele kłopotów. Społeczeństwo
jeszcze nie dojrzało do tego, żeby zająć się dziećmi wymagającymi specjalnej opieki.
Z tym, że przed samym moim wyjazdem coś zaczęło się dziać na tym polu, ale z inicjatywy
organizacji zagranicznych. Tymczasem trzeba, żeby Afganistan sam wziął w swoje ręce
sprawę szkolnictwa i opieki nad dziećmi upośledzonymi, ale to jeszcze długa droga.
-
Oczywiście nie było możliwości bezpośredniego głoszenia Ewangelii, czyli
ta misja była raczej misją obecności i miłości…
s. M. Sielużycka
FMM: Nie ma nawet mowy, żeby głosić Ewangelię, ale wydaje mi się, że tam najwspanialszym
głoszeniem Ewangelii jest to, kim się jest i co się robi. Wszyscy dookoła wiedzieli,
że jesteśmy chrześcijankami. Może nie bardzo rozumieli, dlaczego jesteśmy samotne,
dlaczego nie wyszłyśmy za mąż. Ci, którzy trochę studiowali lub wyjeżdżali za granicę,
widzieli w Europie czy w Ameryce różne formy życia zakonnego, potrafili łatwiej odkryć,
kim jesteśmy. Ludzie widzieli, że żyjemy bardzo skromnie, że nie można nas porównać
z innymi organizacjami humanitarnymi, które są tam często po to, by dobrze zarabiać.
To znaczy robią też dobrą pracę, ale główną pobudką często jest pieniądz, wysokość
zarobków. My natomiast byłyśmy tam jako wolontariuszki. Nikt zresztą nie chciał uwierzyć,
że nie dostajemy żadnej pensji. Żyłyśmy bardzo skromnie, bardzo zwyczajnie. A że nie
było tam jeszcze żadnego ośrodka dla dzieci upośledzonych umysłowo, ludzie zastanawiali
się, dlaczego zajęłyśmy się właśnie tymi, a nie normalnymi dziećmi. I często nas o
to pytali, zwłaszcza ci, z którymi miałyśmy kontakt, rodzice „naszych” dzieci, ich
rodziny i przedstawiciele rządu, ministerstwa szkolnictwa, którzy odwiedzali nas,
by sprawdzić, co robimy. I wydaje mi się, że zaczynali odkrywać coś innego. A zatem,
mimo że nie głosiłyśmy Chrystusa słowem, to postawą, pracą, prostotą, którą chciałyśmy
żyć, głosiłyśmy Go chyba bardziej niż poprzez homilię.
- O muzułmanach
istnieje dość powszechne przekonanie, że są nienawracalni. Co Siostra
o tym myśli?
s. M. Sielużycka FMM: Zupełnie
się z tym zgadzam. Ale oni są „nienawracalni” nie dlatego, że nie chcą, tylko dlatego,
że warunki nie pozwalają im na nawrócenie. Gdyby się nawrócili, zapłaciliby za to
życiem. Dla muzułmanina w takim kraju jak Afganistan, gdzie islam jest w 100 proc.
religią państwową i być Afgańczykiem znaczy być muzułmaninem, próba nawrócenia się
na inną religię jest równa zdradzie państwowej. To jest w ogóle coś nie do pomyślenia,
coś, co nawet nie może im przyjść na myśl. Oczywiście wiem, że są przypadki nawróceń,
ale nie chcę o tym mówić, gdyż byłoby to odsłanianiem pewnych tajemnic, które tam
na miejscu poznałam. Ale ci, którzy się nawrócą, muszą opuścić Afganistan, ponieważ
wystarczy tam tylko podejrzenie, żeby skazać kogoś na karę śmierci, bez żadnego dochodzenia.
Wystarczy, że kogoś oskarżą sąsiedzi, znajomi czy rodzina.
- Była
Afryka, był Afganistan. Skąd Siostra czerpie siłę do misyjnegozapału?
s. M. Sielużycka FMM: Wydaje mi się, że ten
zapał misyjny powinien być w każdym ochrzczonym. Jeżeli rzeczywiście zrozumieliśmy
do końca, kim jesteśmy jako ludzie ochrzczeni, jako wyznawcy Chrystusa, to ten zapał
jest czymś naturalnym. I to nie tylko w zakonach czy zgromadzeniach misyjnych. A poza
tym ja od urodzenia, odkąd pamiętam, zawsze chciałam wyjechać. Może nie zdawałam sobie
sprawy z tego, że to jest powołanie misyjne. Najpierw chciałam pomagać gdzieś w Afryce,
w Ameryce Południowej, wszystko jedno gdzie, ale właśnie pracować z ubogimi. A to
powołanie zakonne, misyjne przyszło dużo później. I sądzę, że to takie wewnętrzne
popychanie wcale się nie skończyło. Wydaje mi się, że do końca życia będzie trwało
we mnie. Teraz wiem, że to nie jest tylko pomoc na polu służby zdrowia, ale szczególne
głoszenie Chrystusa przez to, kim jestem, co robię, jak robię. Wydaje mi się, że to
często odnosi dużo większe skutki niż opowiadanie.