2008-11-01 16:29:13

Serce mam już chyba czarne – wywiad z s. Małgorzatą Sielużycką FMM


Kongo i Afganistan, dwa różne kraje w oczach polskiej misjonarki. S. Małgorzata Sielużycka, franciszkanka misjonarka Maryi, opowiada o sile afrykańskich więzi rodzinnych, lęku zakorzenionym w fetyszyzmie, cierpieniach spowodowanych przez niestabilność polityczną. Dzieli się doświadczeniami misjonarki w Afganistanie, gdzie za samo podejrzenie o nawrócenie na chrześcijaństwo karze się śmiercią.



- Jak długo Siostra była na misjach? 

s. M. Sielużycka FMM: Wyjechałam z Polski w 1982 r. na misję do Konga, ówczesnego Zairu, i spędziłam tam 23 lata. Później przez półtora roku byłam w Afganistanie.



- Jak Siostra wspomina Afrykę, jak wyglądała ta misja? Co Siostra tam robiła? 

s. M. Sielużycka FMM: Pracowałam jako pielęgniarka-położna. Moje wspomnienia z Afryki są wspaniałe. Gdybym tylko mogła, jeszcze dziś bym tam wróciła. Bardzo lubiłam moją pracę i ludzi, ich prostotę, gościnność. Czułam się jakbym była Kongijką. Oczywiście nie mogłam zmienić koloru skóry, ale serce to chyba się zrobiło czarne.



- Zair, dzisiejsze Kongo – zmiana nazwy wskazuje już, że wiele się zmieniło na tym terenie. Czy Siostra była świadkiem tych wydarzeń? 

s. M. Sielużycka FMM: Bardzo trudno mi mówić o zmianach politycznych. Kiedy przyjechałam, rządził Mobutu. Był on dyktatorem, ale ludzie bardzo go lubili, szczególnie na terenach, z których pochodził – na Równiku. Aby to zrozumieć, trzeba choć trochę znać mentalność afrykańską. Wystarczą małe prezenty, obietnice, które często są bez pokrycia. To jest kultura polegająca na słowie, także jeżeli ktoś potrafi się sprzedać, to wszystko może uzyskać, nawet jeśli później nie realizuje swoich przyrzeczeń. Poza tym Mobutu był – sama mogę to potwierdzić – osobą charyzmatyczną. Miał wspaniały kontakt z ludźmi. Potrafił przekonywać, był bardzo miły. Ja widziałam go chyba ze trzy razy. Byłam nawet na jego statku, bo kiedy przypłynął na Równik, znalazł się blisko naszej misji i zaprosił nas do siebie. Był to człowiek, z którym można było bardzo miło porozmawiać, nie czując dystansu wynikającego z tego, że był głową państwa. Ale oczywiście Mobutu miał za dużą rodzinę. A w mentalności afrykańskiej człowiek nie może być bogaty sam. Nie może nie dzielić się tym, co ma, z bliskimi. A on, czym mógł się podzielić? Dzielił się pieniędzmi państwowymi. I dlatego Równik, z którego pochodził, był uprzywilejowany. Ale nawet i tam nie udało się wprowadzić wielu zmian, bo każdy, kto dorwał się do małej choćby cząstki władzy, również korzystał z publicznych pieniędzy dla własnych celów, dla swojej rodziny, wioski, klanu itd. Także na każdym kroku można było się przekonać, że nie istnieje tam indywidualizm, jaki znamy w Europie, lecz wszystko opiera się na zasadzie praktycznego komunizmu.



- Reżim Mobutu upadł, ale to, co pozostało, i to, co dzieje się tam teraz, wcale nie wygląda lepiej. Trwają tam cały czas walki. Kongo wydaje się podzielone na część, gdzie ciągle jest jakaś wojna, i część, w której jest względny spokój. Jak Kościół żyje w takich warunkach

s. M. Sielużycka FMM: Trudno mówić o Kościele jako całości, bo jest on zróżnicowany w zależności od regionu. Trzeba pamiętać, że w Kościele są ludzie, którzy pochodzą z danego okręgu, z danej wioski, klanu. I wcale nie jest tak, że kiedy stają się księżmi, braćmi i siostrami zakonnymi czy ludźmi zaangażowanymi w Kościele, to od razu zmieniają mentalność. Są Kongijczykami w stu procentach, czyli wnoszą do Kościoła całą swą mentalność, którą żyje reszta rodziny czy klanu. Sprawia to dużo trudności, dlatego, że nawet będąc księdzem, siostrą zakonną czy biskupem, mają rodzinę, a ta ma swoje wymagania. I mało jest takich, którzy potrafią zerwać w sposób pozytywny z rodziną i położyć pewne granice jej wymaganiom. Poza tym oni często boją się, bo wiedzą, że jeżeli przeciwstawią się rodzinie, to może dojść do zemsty: otrucia czy zabicia w inny sposób. Istnieje też fetyszyzm. Samo to, że ktoś jest księdzem czy siostrą zakonną, wcale nie oznacza, że się nie boi. Lęk istnieje u olbrzymiej większości. Wiele o tym rozmawiałam (mówię bowiem biegle dwoma kongijskimi językami). I wiem, że aby wyzwolić się z tego lęku, trzeba specjalnej łaski, wiary i odwagi. Potrzeba skoku do przodu i uwierzenia, że Chrystus rzeczywiście jest silniejszy od złych mocy fetyszyzmu. Ale, powtarzam, tylko niektórym udało się wyzwolić z tego lęku i zrozumieć, że z Chrystusem mogą wszystko i że na prawdę On jest skałą, na której można się oprzeć. Niestety dużej większości nie stać jeszcze na ten krok. Wydaje mi się, że trzeba na to jeszcze kilku generacji.



- W Kongu bywał też Jan Paweł II, jak jest wspominany? 

s. M. Sielużycka FMM: Jan Paweł II był zawsze bardzo podziwiany, kochany i bardzo pozytywnie odbierany przez Kongijczyków. Dodam jeszcze, że w tej chwili w Kongu najbardziej znanym po Janie Pawle II Polakiem jest św. Faustyna. A raczej może nie tyle św. Faustyna, co jej koronka do Miłosierdzia Bożego. Rozpowszechniła się ona i nadal się rozpowszechnia w błyskawicznym tempie. W bardzo wielu parafiach ludzie zupełnie prości modlą się właśnie koronką do Miłosierdzia Bożego, oczywiście w miejscowych językach.



- Mówimy o wkładzie Polski w życie kościelne w Kongu. Ilu jest tam polskich misjonarzy? 

s. M. Sielużycka FMM: Nie mam pojęcia, bo statystykami nigdy się nie interesowałam. Poza tym tylko przez niespełna rok byłam w Kinszasie. Pozostałe lata spędziłam w dżungli, w sawannie, bardzo daleko od stolicy, bez żadnego kontaktu ze światem cywilizowanym, bez elektryczności, nawet bez radia. Oczywiście nie było mowy o internecie, nawet z przesłaniem zwykłych listów były bardzo duże kłopoty, a jak jechałam na urlop, to nie po to, żeby studiować statystyki. Ale w ostatnim roku mojego pobytu, kiedy byłam w Kinszasie i chodziłam do ambasady, spotkałam kilku polskich misjonarzy, głównie sercanów, którzy są w stolicy. Poznałam też polskiego kapucyna i werbistę, a także dwie polskie siostry. Jedna z nich, Czesia Lorek ze zgromadzenia Sacré Coeur, została zamordowana w Kinszasie.



- Z Kongo udała się Siostra do Afganistanu. Czy był to przeskok cywilizacyjny? 

s. M. Sielużycka FMM: Był to ogromny przeskok. Ale sama o to prosiłam. Musiałam opuścić Kongo, bo groziło mi więzienie. Zostałam bowiem niesłusznie oskarżona, tak, że w tej chwili nie mam nawet prawa powrotu do Konga. Kiedy się to stało, nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Przez kilka miesięcy byłam we Francji i pewnego dnia usłyszałam, że pewna włoska siostra musi wracać z Afganistanu, bo nie daje sobie rady z językiem. Pomyślałam: czemu nie? Wspaniała okazja, żeby spotkać zupełnie coś innego, żeby spotkać islam, zupełnie inną kulturę, inny kontynent. Poprosiłam o zgodę na wyjazd i moja kandydatura została przyjęta. Poduczyłam się trochę angielskiego i wyjechałam. Mimo że pobyt w Afganistanie nie był bardzo długi, bo trwał tylko półtora roku, to jednak dał mi bardzo dużo. Wyzwoliłam się z lęku przed islamem. To, co się widzi w telewizji, o czym się słyszy w radiu, to jest terroryzm, ekstremistyczny, wojujący islam. A zwykła codzienność jest zupełnie inna. Są to zwyczajni ludzie, bardzo gościnni, jak zresztą wszędzie na świecie. Byłyśmy zapraszane do rodzin i jako kobiety mogłyśmy spotkać wszystkich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, bo mężczyzna, który jest zaproszony do muzułmańskiego domu, spotka tylko mężczyzn, kobiet natomiast nie zobaczy w ogóle. Byłyśmy zatem w dobrej sytuacji.



- A na czym polegała ta misja? 

s. M. Sielużycka FMM: W Kabulu zostało otwarte centrum dla dzieci upośledzonych umysłowo. Kiedy przyjechałam, było tam już 25 dzieci. Ludzi upośledzonych jest w Afganistanie bardzo dużo, dlatego, że porody są bardzo skomplikowane. Często za mąż wydawane są zupełnie młode dziewczyny, mające po 13-14 lat, a nawet mniej. Tak, że przy przedłużonych porodach dziecko ma niedobór tlenu i dochodzi do zmian w mózgu. Jest to tzw. paraliż pochodzenia mózgowego. Poza tym Afgańczycy żenią się i wychodzą za mąż w zawężonym kręgu rodzinnym, tak, że pojawiają się również upośledzenia genetyczne, które kumulują się z pokolenia na pokolenie. Prawie w każdej rodzinie można więc spotkać przynajmniej jedno dziecko upośledzone umysłowo, albo ze zmianami genetycznymi.



- Czy ta opieka nad dziećmi z upośledzeniami była konieczna? Czy oni sami się nimi nie zajmują? 

s. M. Sielużycka FMM: W Afganistanie nie istnieją praktycznie żadne instytucje opiekujące się upośledzonymi dziećmi, bo nawet z opieką nad dziećmi pełnosprawnymi jest wiele kłopotów. Społeczeństwo jeszcze nie dojrzało do tego, żeby zająć się dziećmi wymagającymi specjalnej opieki. Z tym, że przed samym moim wyjazdem coś zaczęło się dziać na tym polu, ale z inicjatywy organizacji zagranicznych. Tymczasem trzeba, żeby Afganistan sam wziął w swoje ręce sprawę szkolnictwa i opieki nad dziećmi upośledzonymi, ale to jeszcze długa droga.



- Oczywiście nie było możliwości bezpośredniego głoszenia Ewangelii, czyli ta misja była raczej misją obecności i miłości… 

s. M. Sielużycka FMM: Nie ma nawet mowy, żeby głosić Ewangelię, ale wydaje mi się, że tam najwspanialszym głoszeniem Ewangelii jest to, kim się jest i co się robi. Wszyscy dookoła wiedzieli, że jesteśmy chrześcijankami. Może nie bardzo rozumieli, dlaczego jesteśmy samotne, dlaczego nie wyszłyśmy za mąż. Ci, którzy trochę studiowali lub wyjeżdżali za granicę, widzieli w Europie czy w Ameryce różne formy życia zakonnego, potrafili łatwiej odkryć, kim jesteśmy. Ludzie widzieli, że żyjemy bardzo skromnie, że nie można nas porównać z innymi organizacjami humanitarnymi, które są tam często po to, by dobrze zarabiać. To znaczy robią też dobrą pracę, ale główną pobudką często jest pieniądz, wysokość zarobków. My natomiast byłyśmy tam jako wolontariuszki. Nikt zresztą nie chciał uwierzyć, że nie dostajemy żadnej pensji. Żyłyśmy bardzo skromnie, bardzo zwyczajnie. A że nie było tam jeszcze żadnego ośrodka dla dzieci upośledzonych umysłowo, ludzie zastanawiali się, dlaczego zajęłyśmy się właśnie tymi, a nie normalnymi dziećmi. I często nas o to pytali, zwłaszcza ci, z którymi miałyśmy kontakt, rodzice „naszych” dzieci, ich rodziny i przedstawiciele rządu, ministerstwa szkolnictwa, którzy odwiedzali nas, by sprawdzić, co robimy. I wydaje mi się, że zaczynali odkrywać coś innego. A zatem, mimo że nie głosiłyśmy Chrystusa słowem, to postawą, pracą, prostotą, którą chciałyśmy żyć, głosiłyśmy Go chyba bardziej niż poprzez homilię.



- O muzułmanach istnieje dość powszechne przekonanie, że są nienawracalni. Co Siostra o tym myśli?

 

s. M. Sielużycka FMM: Zupełnie się z tym zgadzam. Ale oni są „nienawracalni” nie dlatego, że nie chcą, tylko dlatego, że warunki nie pozwalają im na nawrócenie. Gdyby się nawrócili, zapłaciliby za to życiem. Dla muzułmanina w takim kraju jak Afganistan, gdzie islam jest w 100 proc. religią państwową i być Afgańczykiem znaczy być muzułmaninem, próba nawrócenia się na inną religię jest równa zdradzie państwowej. To jest w ogóle coś nie do pomyślenia, coś, co nawet nie może im przyjść na myśl. Oczywiście wiem, że są przypadki nawróceń, ale nie chcę o tym mówić, gdyż byłoby to odsłanianiem pewnych tajemnic, które tam na miejscu poznałam. Ale ci, którzy się nawrócą, muszą opuścić Afganistan, ponieważ wystarczy tam tylko podejrzenie, żeby skazać kogoś na karę śmierci, bez żadnego dochodzenia. Wystarczy, że kogoś oskarżą sąsiedzi, znajomi czy rodzina.



- Była Afryka, był Afganistan. Skąd Siostra czerpie siłę do misyjnego zapału

s. M. Sielużycka FMM: Wydaje mi się, że ten zapał misyjny powinien być w każdym ochrzczonym. Jeżeli rzeczywiście zrozumieliśmy do końca, kim jesteśmy jako ludzie ochrzczeni, jako wyznawcy Chrystusa, to ten zapał jest czymś naturalnym. I to nie tylko w zakonach czy zgromadzeniach misyjnych. A poza tym ja od urodzenia, odkąd pamiętam, zawsze chciałam wyjechać. Może nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to jest powołanie misyjne. Najpierw chciałam pomagać gdzieś w Afryce, w Ameryce Południowej, wszystko jedno gdzie, ale właśnie pracować z ubogimi. A to powołanie zakonne, misyjne przyszło dużo później. I sądzę, że to takie wewnętrzne popychanie wcale się nie skończyło. Wydaje mi się, że do końca życia będzie trwało we mnie. Teraz wiem, że to nie jest tylko pomoc na polu służby zdrowia, ale szczególne głoszenie Chrystusa przez to, kim jestem, co robię, jak robię. Wydaje mi się, że to często odnosi dużo większe skutki niż opowiadanie.



Rozm. ks. T. Cieślak SJ/ RV








All the contents on this site are copyrighted ©.