Czternaście listów figuruje w Nowym Testamencie jako zbiór Pawłowy, corpus Paulinum.
Spośród nich jeden, List do Hebrajczyków, na pewno nie wyszedł spod jego pióra; o
autentyczność kilku spierają się egzegeci, słusznie czy nie słusznie, to inna sprawa.
Kilka listów zaginęło. Ale te problemy i często uczone i jałowe spory nas nie interesują,
ale coś zupełnie innego.
Paweł nie tylko zakładał gminy, ale następnie troszczył
się o te już założone gminy. Z jego listów wynika, że pilnie śledził ich rozwój, ich
upadki i wzloty, wiedział, co się w nich dzieje, zarówno dobrego jak i złego. I na
podstawie ich wiemy, że łatwiej było założyć gminę, niż zapewnić jej sprawne funkcjonowanie,
utwierdzać jej wiarę i miłość. A było to tym trudniejsze, że nie brakowało wtedy różnego
rodzaju pseudoapostołów i szarlatanów, których łupem padały te nowozałożone gminy,
jak choćby ta w Galacji. Mamy zresztą portret takiego szarlatana, wprawdzie nieco
późniejszy, ale za to żywy – jest to Peregrinus z utworu kpiarza-poganina, Lucjana
z Samosaty. Paweł kochał swoje gminy, nie były mu obojętne, stąd jego radość, ale
i ostre potępienia, jak sławne O głupi Galaci!
Listy były w starożytności
jednym z podstawowych środków komunikacji społecznej: tak międzyludzkiej, jak i międzyinstytucyjnej:
Paweł pisał i do gmin, i do poszczególnych ludzi. Listy zaś były pisane wedle pewnych
konwencji literackich, często wyszukanym stylem, ponieważ autor wiedział, że będą
one odczytywane publicznie, a ponadto niejednokrotnie sam układał je w zbiory. Listy
św. Pawła rwą wszystkie konwencje starożytnej epistolografii: to, co chce przekazać,
przerasta jego możliwości słowne, a słowa nie nadążają za myślą i sercem, stąd rwą
się, łamią zasady stylistyki, a nieraz i gramatyki greckiej. Paweł zmaga się ze słowem,
którym chce wyrazić myśl o swoim Bogu i o przeżywaniu Go, i niejednokrotnie widzimy,
że mu się to nie udaje, mimo bogatej osobowości i dużej kultury. Czuć w nich jego
boleść, radość, złość, oburzenie, a obok nich – subtelny wywód teologiczny.
Jakże
różny jest nasz sposób mówienia o Bogu. Jak nudne zazwyczaj bywają traktaty z teologii,
z mistyki, próbujące traktować Boga tak, jak się traktuje przedmiot nauki: gwiazdę
czy roślinę. Tak wygląda „obiektywizm” i „naukowość” teologii; podobnie zresztą bywa
z kazaniami. Czy jednak ksiądz, teolog nie powinien dzielić się z wiernymi swoim Bogiem,
którego kocha, swoją miłością, smutkiem z powodu niewierności ludzkich i radością
z powodu łask udzielanych? Czy tylko sztuka jest kształtem miłości, a teologia nią
ma nie być? Może inaczej – kiepska teologia nią nie jest, dobra – na pewno tak. I
tu leży chyba powód głębokiego kryzysu współczesnej teologii, która wprawdzie się
„unaukowiła” i zobiektywizowała do maximum, ale zapłaciła za to straszną cenę utraty
Boga, który jest przecież miłością i o którym z miłością należy pisać i mówić.