W poprzedniej audycji mówiliśmy o tym, że w świecie początków chrześcijaństwa o książki
nie było tak łatwo jak dziś. Głównie dlatego, że wszystko co związane z powstawaniem
książki było niezwykle drogie, począwszy od materiałów piśmienniczych, a skończywszy
na zaangażowanej przy tym sile roboczej, nie mówiąc już o tym, że przepisywano je
ręcznie, przez co każdy egzemplarz był osobnym dziełem, niekiedy wręcz jedynym. W
starożytnych „domach wydawniczych” księgi przepisywało się zazwyczaj ze słuchu, w
ten sposób, że specjalnie wykształcony lektor czytał na głos tekst, który nie mniej
wyszkoleni kopiści skrzętnie zapisywali, po czym każdą kartę tekstu raz jeszcze poddawano
rewizji, by poprawić ewentualne błędy. Oczywiście pomyłek przy tym ustrzec się było
niezwykle trudno, czego przykłady znają wszyscy współcześni badacze zajmujący się
starożytnymi rękopisami. Niektóre z nich wprost roją się od błędów ortograficznych,
w innych brakuje pojedynczych słów lub całych zdań, które przez nieuwagę opuścił kopista,
albo których nie podyktował lektor. Pracownikami ówczesnych wydawnictw zazwyczaj byli
niewolnicy, których do tej pracy trzeba było długo przygotowywać. A wykształcony niewolnik
kosztował tak wysoką cenę, że między bajki możemy włożyć wyobrażenie, jakoby niewolnicy
byli uciskani przez swoich właścicieli, więzieni, głodzeni czy poniżani. Nic z tych
rzeczy. W interesującej nas epoce Cesarstwa Rzymskiego niewolnicy, zwłaszcza ci wykwalifikowani,
byli zbyt cenni, by ktokolwiek mógł pozwolić sobie na ich złe traktowanie.
Wspominaliśmy
już, że starożytne księgi posiadały dwie formy: były to zatem zwoje, składające się
najwyżej z kilku kart pergaminowych, które łączono w swoistą wstęgę, dodając zazwyczaj
drewniane drążki na przeciwległych końcach rulonu. Ale były też tak zwane kodeksy,
trudniejsze w produkcji za to łatwiejsze w lekturze. W tym przypadku pojedyncze karty,
po złożeniu na pół, łączono grzbietami tak, iż tworzyły zeszyty a potem także księgi,
przypominające te, które znamy z naszych własnych półek. Kodeksom najczęściej dawano
jeszcze drewnie oprawy lub okładano skórą, czasami zdobiąc dodatkowo, co czyniło je
prawdziwymi dziełami sztuki i cenną lokatą kapitału, a po wiekach przedmiotem badań
nie tylko znawców starożytnych tekstów, ale i sztuki zdobniczej.
Dla kogo były
przeznaczone? Zależy które. Dzieła klasyczne, pisma greckich filozofów jak Heraklit,
Platon i Zenon, poetów jak Homer, Terencjusz i Horacy, tragików jak Ajschylos, Sofokles
czy Eurypides, a wreszcie dzieła wielkich mówców jak Demostenes czy Cyceron, czytano
i uczono na pamięć w szkole. Ktokolwiek przeszedł przez starożytną edukację musiał
znać wszystkich tych wielkich, musiał umieć naśladować ich styl i czerpać ze skarbca
ich myśli i rozumienia świata, człowieka i Boga, aby w ten sposób uczestniczyć w drogocennym
dziedzictwie kultury hellenistycznej. Oczywiście edukacja nie była obowiązkowa, nie
była też absolutnie powszechna, ale każdy, kto miał odgrywać jakąś rolę w życiu społecznym
musiał odebrać rzetelne wykształcenie, o co zresztą wszyscy rodzice zabiegali usilnie,
nawet za cenę wielkich wyrzeczeń.
A chrześcijanie? Co czytali nasi starożytni
bracia i siostry w wierze? Jeśli chodzili do szkoły, to najpierw uczyli się tego co
wszyscy, a więc greckich i łacińskich klasyków. Ale musimy pamiętać, że szczególnie
w pierwszych trzech wiekach wielu chrześcijan pochodziło z niskich warstw społecznych,
których edukacja przeważnie nie obejmowała. Jednak nawet wówczas korzystano z pomocy
tych, którzy radzili sobie w trudnej sztuce poprawnego pisania i czytania, bo chrześcijanie
nie mogą się separować od świata... Pisało się więc przeważnie po grecku, bo język
ten pełnił podobną rolę, jaką dzisiaj odgrywa angielski – był zatem powszechnym narzędziem
komunikacji, wszystkim znanym i dla wszystkich zrozumiałym. Po grecku pisano listy,
jak to w I i II wieku czynił św. Paweł, potem także Ignacy z Antiochii i Klemens Rzymski,
zwracając się do różnych wspólnot i kościołów. Po grecku spisano też słowa i czyny
Pana Naszego Jezusa Chrystusa, a więc ewangelie, by wszyscy poznali dzieje naszego
zbawienia. Po grecku pierwsi obrońcy wiary w Chrystusa, jak św. Justyn czy Atenagoras
z Aten, tłumaczyli, że nauka chrześcijan jest logiczna i pożyteczna, a ich życie uczciwe
i święte. Po grecku wreszcie spierano się z różnymi tendencjami, które deformowały
naukę Kościoła i fałszowały Dobrą Nowinę. Po grecku prowadzono ważne dysputy teologiczne
pierwszych wieków, w tym też języku wyrażano prawdy wiary i nie bez trudności wypracowywano
pojęcia, by za ich pomocą jak najprecyzyjniej przekazać to, w co wierzymy. Język łaciński
tak naprawdę w życiu Kościoła zagościł dopiero w trzecim wieku, w sprawach wiary zasadniczo
jedynie na Zachodzie, powszechniej natomiast w tym co dotyczyło kwestii prawnych;
łacina była bowiem językiem urzędowym i administracyjnym. W Egipcie, którym w naszych
audycjach zajmowaliśmy się najbardziej, greka królowała niepodzielnie. I w tym też
języku czytali Ojcowie na pustyni. Nie zapominajmy jednak, że wielu z nich było analfabetami,
stąd zarówno ich własne wypowiedzi, jak i opowieści o ich życiu znamy przeważnie z
drugiej ręki. Ale było też paru intelektualistów w tym szacownym gronie bożych szaleńców,
którzy czytali i pisali, czasami przysparzając tym samym kłopotów niejednemu biskupowi.
O tym jednak opowiemy za tydzień.