W wigilię Niedzieli Miłosierdzia: świadectwo ks. Konrada Krajewskiego
Kiedy umarł Ojciec Święty, chodziłem po korytarzach watykańskich, wypełniając nadal
swoją funkcję ceremoniarza i płakałem. Chyba pierwszy raz w moim dorosłym życiu nie
wstydziłem się łez. Ale były to łzy nad samym sobą: – że nie jestem taki jak On,
– że nie jestem świętym kapłanem, – że nie jestem całkowicie oddany Panu Bogu,
– że nie jestem po prostu Totus Tuus.
To niesamowite. Miliony ludzi
są przekonane, że znały Jana Pawła II z bliska – że znały Go osobiście. Kiedy cierpiał,
odchodził, umierał, świat się zatrzymał, zapłakał, przyklęknął. I nie dziwię się temu.
Bo Papież reprezentował Boga całym sobą. Dlatego ludzie tak bardzo się spieszyli,
aby się z Nim spotkać. Bo kto do Niego przychodził, spotykał Chrystusa. Oto tajemnica
Jego świętości – całym sobą reprezentować Boga.
Proces przygotowujący orzeczenie
świętości to nic innego, jak świadectwo wielu osób o tym, że Jan Paweł II wybrał Boga,
że ogołocił samego siebie z tego wszystkiego, co nie jest Bogiem, że zrezygnował ze
swojej woli, ze swych słabości, skłonności, kaprysów, fantazji… Że uczynił z siebie
wielkiego niewolnika Boga, stając się w ten sposób całkowicie wolnym, pełnym obecności
Bożej.
Swój dzień najczęściej zaczynał od leżenia krzyżem w prywatnej kaplicy.
Sam na sam z Bogiem. Doskonale rozumiał, że między przedsionkiem a ołtarzem
muszą płakać kapłani, słudzy Pańscy! Muszą mówić: Przepuść, Panie, ludowi Twojemu
(por. Jl 2, 17). Dzień rozpoczynał zawsze od adoracji. Bycie z Chrystusem postawił
w centrum swoich codziennych zajęć i posług. Był po prostu umówiony z Nim każdego
dnia. Ponieważ postawił modlitwę w samym centrum, potrafił radzić sobie z najbardziej
wypełnionym programem dnia, a każdy z nich był na większą chwałę Boga. Widzieliśmy
to w Krakowie na Wawelu podczas ostatniej wizyty w Polsce. Papież, jak każdy kapłan
każdego dnia, potrzebował rozmawiać z Tym, którego reprezentuje. Nie przejmował się
tym, że media nie znoszą ciszy. Poprosił nas o brewiarz i modlił się słowami psalmów,
których także używał Jezus. Rozważał słowa Pisma Świętego przeznaczone na dany dzień.
Tak było podczas wielu podróży apostolskich. Zawsze znajdował czas na prywatna rozmowę
z Bogiem. Zanim rozmawiał z ludźmi, najpierw napełniał się Bogiem!
Wspominam
ostatnią procesję Bożego Ciała, której przewodniczył Jan Paweł II, a właściwie tylko
jeden z momentów tej celebracji.
Papież już nie chodził. Wraz z arcybiskupem
Marinim pomogliśmy Ojcu Świętemu zająć miejsce na platformie specjalnie przygotowanego
samochodu. Na klęczniku, w monstrancji, znajdował się Najświętszy Sakrament. Ruszyliśmy
ulicą Merulana w kierunku Bazyliki Matki Bożej Większej. W pewnym momencie Papież
opuścił rękę i dał znak, by się zbliżyć. Powiedział po polsku: chciałbym uklęknąć.
Byłem tak zaskoczony tą prośbą, że zupełnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Zdawałem
sobie sprawę, że fizycznie jest to niemożliwe. Z wielką delikatnością i drżącym głosem
mówiłem, że samochód bardzo trzęsie i będzie trudno uklęknąć. W odpowiedzi usłyszałem
dobrze mi znane: mmm… Jednak kiedy byliśmy na wysokości Uniwersytetu Antonianum,
Papież powtórzył jeszcze raz: chcę uklęknąć. Nieśmiało i z wielką trudnością powiedziałem,
że lepiej jeszcze trochę poczekać, że może jak będziemy bliżej Bazyliki. I znów pojawiło
się znajome: mmm…
Ojciec Święty zwracał się na ogół do arcybiskupa
Mariniego, byłem więc tym bardziej zaskoczony, że do mnie kierował tę prośbę. Kiedy
byliśmy już na wysokości kościoła Redemptorystów, powiedział stanowczo i głośno, tak,
by zrozumiał nawet ksiądz z miasta Łodzi: tu jest Chrystus! Proszę!
Nie odważyłem się już sprzeciwić. Arcybiskup Marini domyślił się, o co chodzi. Przecież
od ponad 20 lat znał dobrze Papieża. Spojrzeliśmy na siebie i bez słowa zaczęliśmy
pomagać Ojcu Świętemu, żeby mógł uklęknąć. Z wielką trudnością trzymał się oburącz
klęcznika, na którym stała monstrancja. Trwało to tylko kilkanaście sekund, choć wydawało
mi się, że cały wiek. Musiał natychmiast z powrotem usiąść, bo kolana nie były już
w stanie utrzymać ciała w pokornym skłonie. Ojciec Święty był w stroju liturgicznym,
w długiej kapie, co dodatkowo utrudniało wykonanie tej czynności – zarówno dla Papieża,
jak i dla nas.
Uczestniczyliśmy z Mistrzem Celebracji Papieskich w wielkim
świadectwie wiary. Choć ciało było już słabe, a cierpienie nie do zniesienia, to jednak
wiara pozostawała silna i zawsze gotowa do składania świadectwa. Na nic podpowiedzi,
że taki gest jest już niemożliwy i nawet ryzykowny. Kiedy jest się przed Bogiem, trzeba
zawsze być pokornym. I nawet kiedy ciało odmawia już posłuszeństwa, powinno razem
z sercem taką właśnie postawę wyrażać.
Na godzinę przed rozpoczęciem egzekwii,
arcybiskupi Dziwisz i Marini zakryli twarz Papieża jedwabną chustą, jakby na znak,
że całe Jego życie zostało już zasłonięte i ukryte w Bogu. Tak o tym geście
mówi odmawiana wtedy modlitwa:
Jego oblicze, w którym zabrakło światła tego
świata, niech będzie opromienione zawsze prawdziwym światłem, które w Tobie
ma niewyczerpane źródło.
Jego oblicze, które poznawało Twoje drogi, by
ukazywać je Kościołowi, niech zobaczy teraz Twoją Ojcowską Twarz.
Jego oblicze, które
zostaje ukryte przed naszym wzrokiem, niech kontempluje Twoje Piękno i poleca
całą Owczarnię Tobie, Wieczny Pasterzu, który żyjesz i królujesz przez wszystkie
wieki wieków.
Podczas zakrywania twarzy Papieża stałem przy trumnie, trzymając
Ewangeliarz. Jan Paweł II nie wstydził się Ewangelii. Ona porządkowała całe Jego życie.
Miał Ją nieustannie w pamięci. Według Niej żył. Zgodnie z Nią rozwiązywał wszystkie
problemy świata i Kościoła. To według Niej urządził całe swoje życie wewnętrzne i
zewnętrzne.
Zupełnie nie pamiętam, co myślałem, kiedy niosłem Ewangeliarz przed
papieską trumną. Chciałem jedynie go nieść godnie. Tak jak się niesie najważniejszą
Księgę swojego życia. Księgę życia Jana Pawła II.
Tę najważniejszą Księgę świata
kładłem na Jego trumnie, czując, że nie jestem godzien czynić tego gestu. Czułem się
mały i grzeszny. Prosiłem Pana Boga, bym mógł ją nieść w moim życiu tak, jak to czynił
Jan Paweł II. I żebym jej nigdy nie zamknął.
Od czasu odejścia Ojca Świętego
do domu Ojca, każdego dnia o godzinie 15. chodzę spowiadać do kościoła Ducha Świętego
in Sassia. To godzina miłosierdzia… Kościół wypełnia się śpiewem Koronki do Miłosierdzia,
po niej jest Droga Krzyżowa. Zdarzyło mi się wielokrotnie sugerować wielu osobom,
by poszli do Grot Watykańskich i polecili swoje problemy Bogu za pośrednictwem Jana
Pawła II, ponieważ On pokazał nam, jak można przezwyciężać samego siebie. Pokonywał
cierpienia własnego ciała. Kiedy ukazywał się w oknie – choć przecież nie mógł już
mówić – wszyscy dobrze wiedzieliśmy, co nam chciał powiedzieć. Gdy z trudnością podnosił
drżącą dłoń, natychmiast czyniliśmy znak krzyża. Bo On nam zawsze błogosławił. Wiele
osób mi wtedy odpowiadało: ale ja właśnie przychodzę od grobu Jana Pawła II i dlatego
się spowiadam, nie wiedząc, że o tej godzinie można przyjść do spowiedzi. Widząc światełko
w konfesjonale, zrozumiałem, że jest to moja godzina miłosierdzia.
Poprzez
liturgiczną posługę przy Ojcu Świętym także i moje życie – jako człowieka i jako kapłana
– zupełnie się zmieniło. Papież uczył nas, że prawdziwym przyjacielem jest ten, dzięki
któremu staję się lepszy. Pamiętając o tym, mogę powiedzieć, że Jan Paweł II był i
jest moim Przyjacielem.