„Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba.
Jeśli ktoś spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje
ciało, (wydane) za życie świata” (J 6,51).
Gdy Pan Jezus mówił te słowa
w Palestynie, większość słuchaczy gorszyła się i pukała w głowy. Wierzyło niewielu.
Dziś też coraz trudniej o wiarę w Chrystusa, choć motywy są inne. Dziś zawaliło się
poczucie sacrum. Wtargnęła antropologia, wizja człowieka bez Boga. Ten proces trawi
także Kościół od wewnątrz, tak świeckich, jak i duchownych.
Dziś wielu z nas
kręci się po „zdemitologizowanej” świątyni, zbliżając się nawet do tabernakulum, z
pytaniem: „Jest puste czy jest tam jeszcze Jego obecność?” Nie wiem, czy łatwa jest
odpowiedź. Nie jest łatwo nam, roztargnionym, rozproszonym, porwanym przez godziny
spektakli filmowych i telewizyjnych, skupić się i zmoblizować przed Absolutem Eucharystycznym,
tym kompendium wszystkich tajemnic wiary i żywym znakiem obecności Boga wśród nas.
Łatwiej krążyć gdzie indziej, szukając innej obecności Boga w świecie.
Osoby
wielkoduszne zwracają się dziś często do człowieka, myśląc i mówiąc, że tu jest obecność
Boga na ziemi. Bo przecież sam Chrystus powiedział, że gdzie są dwaj albo trzej zebrani
w imię Jego, tam jest On pośród nich (por. Mt. 18,20). I dodał też, iż "wszystko,
co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili" (Mt.25,40).
To wystarczy, by stać się jedyną Ewangelią tych, którzy szukają obecności po obniżonej
cenie. Jak mocny jest i żywy fenomen szukania wyzwolenia człowieka w jego głębi: z
niewoli traum psychicznych, niewiedzy, głodu, choroby i cierpienia. To jest największa
nadzieja i siła, co więcej, religia tych, którzy już nie wierzą, czy mają trudności
uwierzyć w Boga. Bóg - według nich - jeżeli jest, to jest w człowieku i szukają kontaktu
z Bogiem wyłącznie w służbie drugiemu. Pociągająca, ale jakże naiwna perspektywa.
Można życzyć z całego serca, by się komuś to udało. Gdy z przekonaniem w to wierzymy,
to znaczy, że nie znamy człowieka, nie znamy naszej słabości w służbie drugiemu człowiekowi.
Mówiliśmy o tym we wtorek.
Nie można spotkać bezinteresownie drugiego człowieka,
nie spotkawszy wcześniej Pana Boga, który ofiarował swoje przymierze.
Właśnie
ze świadomości istnienia tego przymierza płynie naprawa rzeczy. Kryzys Kościoła jest
kryzysem wiary, modlitwy, kontemplacji. Odrzucając życiowy kontakt z Chrystusem, nie
jest łatwo także nawiązać osobisty i życiowy kontakt z Kościołem, takim jaki jest,
z tym Kościołem, który często krytykujemy, a który przecież sami tworzymy. Dawne przymierza
zostały zastąpione przymierzem w ciele i krwi Pana.
Człowiekowi szukającemu
Boga nie brakowało w historii miejsc na spotkanie. Ale Pan Bogu było to za mało. Przemienił
się w kawałek chleba. Można osłupieć z zaskoczenia. Albo Chrystus jest szaleńcem i
mówi rzeczy niemające żadnego znaczenia, albo jest naprawdę Miłością wszechmocną i
miłosierną, która znalazła najprostszą drogę do człowieka. Trudno uwierzyć w słowa
konsekracji, ale i trudno się od nich uwolnić. Móc stać się chlebem. Móc karmić cały
świat swoim ciałem i swoja krwią. Każdy Go może zobaczyć, dotknąć, wziąć i jeść, może
Go kontemplować i spędzić tyle czasu, ile dyktuje pragnienie miłości. A wszystko spokojnie,
bez fałszywego strachu, bez egzaltacji, dziwactw psychicznych.
Każdy inny sposób
obecności Boga, bogatszy, triumfujący, przyjemniejszy, zmiażdżyłby nas albo przynajmniej
przestraszył.
Tylko Bóg mógł wymyślić sposób tak inteligentny i tak bliski
bez zaburzania naszej psychiki. Pan Bóg, zanim jest przyjacielem, jest chlebem. Zanim
nas sądzi, staje się naszym pokarmem.
Zadziwiające jest, jak ta Ofiara, złożona
jeden jedyny raz na Kalwarii, pozostaje w rękach Apostołów, a potem w rękach ich następców,
w rękach każdego kapłana, choć może on być niegodny, niedorastający. Czyż nie jest
cudem miłosierdzia Bożego, że od tamtego dnia w Wieczerniku nie minął ani jeden dzień,
by na świecie nie odprawiała się Eucharystia? Dar dany raz na zawsze do ostatniego
dnia historii na tej ziemi.