W okresie poprzedzającym II wojnę światową powszechne były uprzedzenia do żydowskich
konwertytów. Na tym tle dobrze zrozumiałe są słowa kard. Augusta Hlonda z jego słynnego
listu pasterskiego z 1936 r., w którym zachęcał, by Żydów proszących o przyjęcie do
Kościoła „witać radośnie w chrześcijańskich szeregach”. Prymas zdawał sobie sprawę,
że na ogół niezbyt chętnie ich wówczas w tych szeregach widziano. Było tak zresztą
już od dawna. W XVIII i XIX-wiecznej Polsce można było usłyszeć takie powiedzenia,
jak np.: „chłop spanoszony, Żyd chrzczony, wilk chowany – to wszystko diabła warte”,
albo jeszcze agresywniejsze: „Żyda ochrzczonego tylko utopić”. Na przełomie XIX i
XX w. niepochlebne opinie o neofitach pojawiały się w publicystyce, a także w utworach
literackich, w których dominował negatywny typ konwertyty z judaizmu, choć zdarzały
się pod tym względem warte odnotowania wyjątki, takie jak powieści Michała Bałuckiego
czy Mariana Gawalewicza. W formacji seminaryjnej zalecano przyszłym księżom, by pochopnie
prozelitów z żydostwa do Kościoła nie przyjmowali, przestrzegając, że „rzadko ze szczerych
zamiarów się nawracają”. Ostrożność w tej kwestii była oczywiście uzasadniona. W konwersjach
niepoślednią rolę odgrywały często czynniki zupełnie pozareligijne, tak społeczne
czy ekonomiczne, jak też psychiczne. Zdarzali się nabieracze, którzy dla materialnych
korzyści kilkakrotnie przyjmowali chrzest, nieraz nawet u duchownych różnych wyznań.
Jednak przypadki tego typu przesadnie generalizowano. Rzadko tylko w publicystyce
przypominano postacie wybitnych żydowskich konwertytów z XIX w., takich jak karmelita
Augustyn Herman Cohen czy bracia Ratisbonne.
Takie powszechne nastawienie,
wiążące się często z negatywnym stosunkiem do wszystkiego co żydowskie, sprawiało,
że neofici starali się na ogół całą swoją żydowskość zapomnieć i zatrzeć. Nie wnosili
zatem do Kościoła duchowego bogactwa, jakie odziedziczyli z judaizmu. Uważani przez
swoich nowych współwyznawców nieraz wprost za katolików niższego rzędu, nie mieli
się przed nimi czym chlubić. Wartości żydowskiej tradycji nie zostałyby docenione,
a co więcej, propagującym je zarzucono by działalność szkodliwą dla chrześcijaństwa.
Prowadziło to do paradoksalnej sytuacji, że żydowscy konwertyci stawali się antysemitami,
czy tak ich przynajmniej z przekąsem określano. W prasie spotkać można było takie
wyrażenia, jak „przechrzczeni antysemici”.
Wobec zagłady, w której hitlerowcy
kierowali się kategoriami rasowymi, wspomniane stereotypy straciły wszelkie podstawy.
Przyjęcie chrztu przez Żyda z punktu widzenia okupantów niczego w jego sytuacji nie
zmieniało. Życie można było uratować jedynie pozorując aryjskie pochodzenie, w czym
mogła ewentualnie pomóc fałszywa metryka chrztu, przyjętego rzekomo w pierwszych dniach
po urodzeniu. I wiele takich metryk wystawiono. Według prof. Władysława Bartoszewskiego,
który działał podczas wojny w Radzie Pomocy Żydom „Żegota”, organizacja ta przez niewiele
ponad 2 lata rozprowadziła więcej niż 100 tys. fałszywych dokumentów, w tym liczne
metryki chrztu.
Jednak ta właśnie sytuacja nieraz oczyszczała motywację konwertytów
z judaizmu. Tak o ich udziale w nabożeństwach w warszawskim kościele Wszystkich Świętych,
który znalazł się na terenie getta, pisze we wspomnieniach zatytułowanych Historia
jednego życia Ludwik Hirszfeld, katolik żydowskiego pochodzenia: „W niedzielę
wszyscy chrześcijanie, nie tylko katolicy, chodzili na Mszę. Uczęszczali wszyscy:
lekarze, adwokaci… I ci, dla których chrzest był wyrazem wiary, i ci, dla których
był symbolem narodowym, i ci, którzy w swoim czasie chrzcili się dla interesu. Ale
wszyscy odczuwali potrzebę, by zebrać się przynajmniej raz tygodniowo w kościele na
nabożeństwie”.
Prof. Hirszfeld zastanawia się nad motywacją tych, którzy w
żydowskiej dzielnicy przyjmowali sakrament chrztu: „Dużo ludzi chrzciło się w dzielnicy
– i starszych, i młodych, nieraz całymi rodzinami. Były między nimi moje uczennice
i uczniowie. Nieraz proszono mnie na ojca chrzestnego. Jakie motywy mogli mieć ci
ludzie? Korzyści bowiem nie mieli żadnej, zmiana wiary w niczym nie zmieniała ich
stanowiska prawnego. Nie! Pociągał ich urok religii miłości. Religii wyznawanej przez
naród, do którego się czuli przynależni. Religii, w której nie ma, a przynajmniej
nie powinno być miejsca na nienawiść”.
Ludwik Hirszfeld wspomina jedną ze swoich
chrześniaczek z tego tragicznego okresu: „Stoi przede mną w czasie chrztu moja słuchaczka.
Nos semicki, usta grube, ale w oczach widzę głębokie pragnienie ludzkiej sympatii,
którą chce odwzajemnić pełnią wezbranego serca. Przyjdą ludzie potężni, chodzący po
szczytach społecznych, kapłani nowej religii. I wezmą tę małą Żydóweczkę za rękę,
uchronią przed nienawiścią i pozwolą jej być dobrą. Bo chrześcijaństwo doszło do potęgi,
gdyż nieszczęśliwym i wzgardzonym nadało prawo równości i godności człowieczeństwa.
Równości przed Bogiem. Więc może… i przed człowiekiem?”.
Udzielanie chrztu
Żydom było jedną z przyczyn męczeńskiej śmierci Ukraińca, bł. Omeliana Kowcza, proboszcza
w Przemyślanach koło Lwowa. Tego greckokatolickiego księdza diecezjalnego, żonatego
i ojca sześciorga dzieci, beatyfikował podczas podróży na Ukrainę Jan Paweł II. Wielu
Żydów zwracało się do ks. Kowcza z prośbą o chrzest. Przed udzieleniem sakramentu
pouczał ich on o prawdach wiary krótkimi katechezami. Kiedyś Niemcy zagonili na rynek
w Przemyślanach około setki Żydów, których zamierzali tego dnia wymordować. Ogłosili
im: „Wy wszyscy idziecie na śmierć. Jeżeli jednak ktoś z was złoży zeznanie, że ks.
Kowcz bierze pieniądze albo podarunki za udzielanie chrztu Żydom, ocali swe życie”.
Nikt
z czekających na śmierć Żydów nie zgłosił się jednak, by złożyć takie fałszywe świadectwo,
mimo iż ogłoszenie wielokrotnie powtarzano. Nieraz krytykowano ks. Omeliana za udzielanie
chrztu Żydom. Ludziom ubliżającym mu z tego powodu wskazał on kiedyś na grupę ofiar
zagłady, pędzonych właśnie ulicą. Powiedział: „Popatrzcie na tych biedaków prowadzonych
na rozstrzelanie! Przechodząc przed cerkwią żegnają się znakiem krzyża. A dlaczego?
Jeżeli chociaż ktoś jeden z tych wszystkich, których ochrzciłem, robi to ze względu
na przyjętą wiarę i dlatego jest gotowy umrzeć jako chrześcijanin, to ja też jestem
gotowy znieść wszelkie obelgi za udzielanie chrztu Żydom”.
Postawy greckokatolickiego
kapłana nie rozumiał nawet jego własny syn Myron. Był on wtedy klerykiem we lwowskim
seminarium. Będąc w domu na feriach świątecznych próbował przekonać ojca, by przestał
chrzcić Żydów, którzy coraz tłumniej przybywali wówczas do jego domu. Mówił mu: „Dlaczego
ci Żydzi wciąż jeszcze do nas przychodzą? Czy nie widzą, że hitlerowcy likwidują wszystkich,
nie robiąc żadnych różnic między ochrzczonymi i nieochrzczonymi? Mordują każdego!
Doszukują się pochodzenia żydowskiego do czwartego i piątego pokolenia! Zabijają tych,
którzy już dawno byli ochrzczeni! Tato, nie narażaj się w ten sposób na niebezpieczeństwo!
Będziesz miał kłopoty z niemiecką policją!”. Bł. Omelian spojrzał wówczas na syna
przenikliwym wzrokiem i po chwili powiedział mu spokojnie, ale ze smutkiem: „Myron,
ty dobrze wiesz, jak jestem dumny z tego, że chcesz zostać księdzem. Niestety jednak
nie jesteś jeszcze gotowy. Nie rozumiesz wystarczająco swojego powołania kapłańskiego”.
Przyszły
męczennik zaproponował synowi, by po wakacjach nie wracał do seminarium, tylko podjął
na uniwersytecie studia świeckie. Myron odczuł wówczas ogromny wstyd. Powrócił do
seminarium i z czasem został księdzem. Dzięki słowom i przykładowi ojca lepiej zrozumiał
znaczenie kapłańskiego powołania. Ks. Omelian Kowcz zakończył życie na Majdanku 25
marca 1944 r. Przed śmiercią w obozie koncentracyjnym tak pisał: „Tu jesteśmy wszyscy
równi: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Łotysze, Estończycy. Ze wszystkich obecnych ja jeden
jestem księdzem. Widzę tu Boga, jedynego i takiego samego dla wszystkich, niezależnie
od różnic religijnych, jakie są między nami. Może nasze Kościoły są różne, ale w nich
wszystkich króluje ten sam wielki Bóg Wszechmogący. Kiedy odprawiam Boską Liturgię,
oni wszyscy razem się modlą. Odmawiają różne modlitwy, ale czyż Bóg nie rozumie wszystkich
języków? Umierają w różnych sytuacjach, a ja staram się pomóc im przejść przez ten
most, jakim jest śmierć”. Aleksander Kowalski