O. Hejmo: nigdy nie byłem świadomym donosicielem - dokumentacja
Podajemy pełny tekst oświadczenia o. Konrada Hejmo OP przekazanego redakcji:
Smutne
refleksje po przeczytaniu "Raportu" skazującego
1. Jest mi ogromnie trudno
ustosunkować się wyczerpująco do tendencyjnych zapisków i oskarżeń SB, która przez
kilkadziesiąt lat mojej pracy duszpasterskiej usiłowała zbierać zapiski, donosy i
dokumenty dla niej ważne, tworząc zniekształcony i całkowicie zafałszowany obraz mojej
pracy, szczególnie duszpasterskiej.
Wyolbrzymiana jest moja rola i rola
agentów, jakbysmy mieli naszym dzialaniem przyczynic sie do zaglady czesci ludzkosci,
a moje, nagromadzone przez 27 lat, luzne rozmowy, listy, spotkania przy kawie, nagrania
przemówien, opracowania biurowe, mialy zaszkodzic komukolwiek, a zwlaszcza Kosciolowi,
którego bramy piekielne i tak nie przemoga, chocby istnialy kilometry takich "Teczek".
Kto nigdy nie zalatwial spraw koscielnych w czasie panowania rezimu komunistycznego,
ten nie zrozumie po ludzku takich raportów.
Rzecz zadziwiająca, że najpierw
dokonano bezprawnego zgilotynowania mnie, bez procesu, bez uwzględnienia moich praw
ludzkich, bez wysłuchania drugiej strony, bez postawienia mi konkretnych zarzutów,
niby za "donoszenie na Ojca Świętego" - żeby się lepiej nagłośniło - a potem zrobiono
sąd ostateczny, za drobne informacje obiegowe, za plotki, nikomu nie przynoszące szkody,
za rozmowy z urzędnikami PRL-u, którzy byli często również pracownikami SB, za rachunki
niewiadomego pochodzenia.
To wszystko jest pokazowym aktem niesprawiedliwego
działania instytucji, podobno wolnej Polski, w imię jakiejś bliżej nie określonej
sprawiedliwości, a co dziwniejsze, robione to jest przez ludzi, podających się za
katolików. Broń nas Panie Boże od takiej sprawiedliwości i od takich katolików!
Ostatnio
doświadczyłem na sobie jak krótka jest droga pomiędzy "Hosanna", a "Ukrzyżuj go".
Jak ludzie dają się łatwo oszukać i zmanipulować. Bogu dzięki, że są także wierni
i oddani przyjaciele, którzy, gdy nawet nie rozumieją gry, bo nie ulega wątpliwości,
że ta cała sprawa to wielka gra sił wrogich, wierzą człowiekowi krzywdzonemu i spieszą
mu z pomocą. Do takich również należą moje Siostry Antoninki, które wiernie trwają
przy mnie i chcą trwać w przyszłości.
Ileż wielkich momentów przeżyliśmy
wszyscy podczas choroby i umierania Ojca Świętego. Byliśmy wszyscy tak blisko Papieża,
który cierpiał. Wiedziałem, bo tak uczył nasz Papież, że cierpienie w Kościele ma
kolosalne znaczenie i dlatego podziwiałem Kardynała Andrzeja Deskura, który cały pontyfikat
Jana Pawła II cierpiał za Papieża. Nie przewidywałem wtedy, że cząstka papieskiego
cierpienia, prawie bezpośrednio po śmierci Jana Pawła II, przejdzie na mnie.
I,
dzięki łasce Bożej, tak traktuję obecne doświadczenie, które, choć ogromnie bolesne
dla mnie, dla mojej Rodziny, dla moich Sióstr, nie ma jednak nic ze zdrady Kościoła,
o jaką oskarżają mnie ci, którzy nie wiedzą, co to były czasy esbeckie i czytają ich
relacje i zapiski fałszowane, przekręcane, ubarwiane, według esdeckiej wykładni. Warto
przypomnieć tutaj sfingowane procesy pokazowe Kurii krakowskiej i kieleckiej, czy
ataki i uprawomocnioną śmierć Ks. Popiełuszki, aby choć trochę otrzeźwieć i zejść
na ziemię...
2. 0dniosłem wrażenie, że Autorzy opracowania zakładają całkowity
brak dobrej woli i sumienia u mnie. Klasycznym przykładem było wystąpienie jednego
z redaktorów "Gościa niedzielnego", który nazywał mnie bez zająknięcia "zdrajcą Kościoła".
Jak to się wszystko pozmieniało, niestety, na gorsze - "Gość niedzielny" był moją
pierwszą miłością, gdyż w nim próbowałem publikować pierwsze moje artykuły.
Niestety
podobnie myślą, wydaje mi się, niektórzy moi młodsi współbracia zakonni. Ale są młodzi,
dlatego nie znają działań starszych, a z Raportu dowiadują się, że nic innego nie
robiłem, tylko donosiłem, i to takie banały i drobnostki, a w przerwach brałem pieniądze
i podarunki, jak np. obraz Warszawy za 1300 zł. Curiosum wielkie! Nie pamiętam niczego
konkretnego, ale nie dajmy się zwariować. Ileż prezentów otrzymałem od ludzi w życiu,
a jeszcze więcej rozdałem. To są żenujące wyliczanki. Przecież chcemy być Europejczykami!
Przez 26 lat uczył nas mądrości Papież....
Może to wyglądać na chwalenie
się, ale szczerze wyznam, że zawsze usiłowałem być wiemy Panu Bogu, Kościołowi i Zakonowi.
Bardzo ciężko pracowałem w swoim życiu zakonnym i to od kleryckich czasów. Jako jeszcze
małoseminarzyści w Lublinie redagowaliśmy wraz z O. Ludwikiem Wiśniewskim periodyk
"Czarne z Białym". Zawsze uznawałem jego inwencje i przedsiębiorczość. Jak się dobrze
czyta, to nawet w "Raporcie" znajdzie się uznanie dla Niego i innych moich współbraci,
o których podobno wspominałem esbekom, bez uszanowania.
Jako kleryk wszedłem
w bliską współpracę z ks. Fr. Blachnickim i założyłem "Krucjatę Wstrzemięźliwości"
wśród kleryków w Krakowie, szczególnie Apostolat Różańcowy, który ode mnie przejął,
zasłużony dla Prowincji, O. Walenty Potworowski. Głosiliśmy rekolekcje różańcowe i
organizowali spotkania modlitewne - bywał u nas osobiście Sługa Boży, Ks. Blachnicki,
którego zawsze podziwiałem za OAZY i nie tylko. Wydarzenie w Tivoli, było wypadkiem
przy pracy i skutkiem Jego naturalnej wprost życzliwości do ludzi.
Zaraz
po święceniach w 1961 roku zostałem sekretarzem 0. Prowincjała w Krakowie, reorganizowałem
cały sekretariat prowincjalski. Od 1962 mianowano mnie kierownikiem Roku Pastoralnego
dla młodszych trochę współkapłanów w Poznaniu. Dwa lata trwała ta nowatorska praca.
Od 1964 zostałem głównym duszpasterzem akademickim. Jak wynika z "Teczki" moim "opiekunem"
był mjr Głowacki - sądziłem, że to pseudonim jednak z "Teczki" wynika, że tak się
nazywał. Muszę przyznać, że nie był bardzo uciążliwy.
Od 1970 r. rozpocząłem
starania o miesięcznik "W drodze", będąc równocześnie duszpasterzem akademickim. Organizowałem
wtedy "Trybuny duszpasterskie", "Tygodnie Ekumeniczne", serie konferencji (częstymi
kaznodziejami i prelegentami byli: Ks. J. Tischner, Ks. Janusz Pasierb, O. J. Kłoczowski,
A. Wielowieyski, B. Cywiński, Ks. M. Czajkowski i inni), wiele imprez muzycznych,
przede wszystkim popularne "Sacrosongi".
Po wypadku w Tatrach (12. 08.
1974), pracowałem w Redakcji "W Drodze", w charakterze sekretarza, załatwiałem drukarnie,
papier, kolportaż. Kto choć trochę zajmował się wtedy takimi przedsięwzięciami, zrozumie
trudności jakie stawały na drodze. Zajmowałem się techniczną stroną pisma. Nie miałem
wpływu na kierunek treści, od tego byli Redaktor Naczelny, O. Marcin Babraj i O. Jan
Kloczowski. Wszelkie dywagacje w "Teczce" nie mają sensu. Nigdy nie chciałem być nawet
przeorem, a co dopiero prowincjałem. Zapisano morze bzdur!
Od 1977 r. byłem
na zastępstwie w Gdańsku, potem Sługa Boży Kard. Stefan Wyszyński wezwał mnie poprzez
Prowincjała, O. Michała Mroczkowskiego, do Sekretariatu Episkopatu Polski na pomocnika
przy organizowaniu I Wizyty Ojca Świętego w Polsce. Pracowałem tylko ze świeckimi,
wśród których większość, to pewno SB. Taka była praca. Po Wizycie zaproponowano mi
stałą pracę w Sekretariacie Episkopatu, ale Prowincjał, Michał Mroczkowski, nie wyraził
zgody i wysłano mnie do Rzymu. Paszport otrzymałem bez problemu za pośrednictwem Arcybiskupa
Dąbrowskiego. W"Teczce" agent sobie przypisał załatwienie paszportu i podobno zdobył
sobie w ten sposób moje zaufanie. Kompletna bzdura.
Do Rzymu przybyłem
w 1979 roku - był to słaby start. Nie przygotowano ani zabezpieczenia mieszkaniowego,
ani utrzymania. Ratowały mnie Siostry Sercanki, Pani Gawrońska i Kard. Rubin. Nie
przyjęto mnie do Radia Watykańskiego. Stworzono Delegaturę Biura Prasowego Episkopatu
Polski. Praca w Biurze Prasowym z Ks. Bogumiłem Lewandowskim, jako Szefem, dobrze
się układała.
Przygotowywałem przeglądy prasy zagranicznej na temat Kościoła
Powszechnego i polskiego, polskiego pontyfikatu, uniwersytetów rzymskich i życia wspólnot.
Wszystkie materiały przekazywaliśmy do Episkopatu Polski, brał od nas także Pan Peter
Raina z Berlina Zachodniego i, niestety, zaprzyjaźniony z wieloma księżmi i świeckimi
z Rzymu, Pan "M.", (nazwisko znam), którego Raport nazywa podobno "Lakar".
Gdy
przybyłem do Rzymu on był już osobą stosunkowo znaną, i traktowaną z życzliwą pobłażliwością.
Nie był to wielki intelektualista. Zwykły polski emigrant, podobno skazany na śmierć
we Wrocławiu zaraz po wojnie, pozwolono mu uciec za granicę, przebywał koło Kolonii,
pracownik banku i "doradca niemieckich biskupów" - tak mi go przedstawiono.
Polecono
mi dawać mu wszystkie nasze materiały, tak jak Panu Peterowi Rainie z Berlina Zachodniego.
I tu ważny punkt: w Biurze Prasowym Szef pobierał opłaty za zabierane materiały, które
m.in. także ja przygotowywałem. Po prostu - za materiały się płaciło. Potem gdy powstały
biuletyny, można było je prenumerować. Musieliśmy opłacić tłumaczy, zakup czasopism
i lokal. Pan "M" dodatkowo korzystał z fotokopiarki i naszego papieru. Dlatego mój
Szef brał pieniądze także od Pana "M" i od czasu do czasu dawał mi coś na utrzymanie.
O ile dobrze pamiętam, to gdy przyjeżdżał z Kolonii raz w miesiącu, na tydzień, i
przychodził do Biura, to podpisywaliśmy jakieś kwitki, "aby mu zwrócono koszta delegacji".
To nie były duże kwoty.
W każdym razie ja nie odczuwałem wielkiej poprawy
materialnej i aby wyżyć musiałem sobie uzupełniać budżet przez stypendium -jałmużnę
załatwioną dla mnie przez Kard. Rubina i Abpa Dąbrowskiego z "Chiesa che sofre" (Kirche
In Not) - 50 dolarów na miesiąc, bo nie miałem na opłacenie "Angelicum". W Raporcie
również i ten dodatek agenci chcieli sobie przypisać.
Natomiast nie przypominam
sobie żadnego agenta "Pietro", o jakim pisze "Teczka". Był jakiś "Pietro", ale postrzegano
go jako słabo rozwiniętego. A według pracowników IPN agenci byli ludźmi inteligentnymi.
Kończąc ten wątek dodam, że były takie dni pod koniec miesiąca, iż szukałem zgubionych
miedziaków pod kolumnami Placu św. Piotra, bo nie miałem na jedzenie.. .to był trudny
czas...
Z czasem, zacząłem mieć wątpliwości i opory wobec P."M". Za dużo
pił. Chwalił się znajomością generałów w Polsce. Gdy zaprosił mnie Kolega-Ksiądz do
Niemiec, podjechałem do Kolonii i odwiedziłem rodzinę Pana "M".
Stwierdziłem
wtedy ,że Pan "M" ma całą kartotekę duchownych polskich, którzy go odwiedzali, lub
z którymi utrzymywał "przyjacielski" kontakt w Rzymie. Niektórych pamiętam. Są na
wysokich stanowiskach. Aby sprawdzić jego relacje z parafią, odwiedziliśmy Proboszcza
miejscowego pod Kolonią, odprawiałem tam nawet Mszę św. Był potem na Audiencji w Rzymie.
Uważał Pana "M" za życzliwego Kościołowi. Myślę, że rodzina nie bardzo wiedziała,
co ojciec robił. Po powrocie napisałem list z podziękowaniem za gościnę - jest w "Teczce".
Stopniowo zacząłem unikać osobistych spotkań.
W "Raporcie agent "LAKAR"
kreowany jest na bohatera, któremu się zleca wielką rolę. Stwierdzam, był zwykłym
poszukiwaczem łatwych zarobków, lekkiego życia, dobrej kuchni i częstego picia, przy
tym grał wielkiego przyjaciela księży i obrońcę spraw polskich. Dlatego podobno w
1986 roku pomagał nawet polskim emigrantom w Rzymie. Ja się nimi z polecenia Papieża.
zajmowałem. Nie pamiętam, żeby mi dawał na ten cel jakieś pieniądze, choć otrzymywałem
takie od różnych osób i Instytucji. Podobno istnieje jakieś pokwitowanie w Raporcie.
Nic na ten temat nie wiedziałem.
3. Wydaje mi się, że Raport pełen jest
mało znaczących słów, opisów sytuacji, insynuacji, które, nagromadzone razem, stwarzają
wrażenie wielkiej konspiracji i wszechwiedzy agentów, a to jest tylko obalanie zamku
z kart. Wydaje się, że te plewy nigdy nikomu nie zaszkodziły, wręcz powiedziałbym,
często stanowiły ukryte uznanie dla wymienionych z nazwiska ludzi, szczególnie moich
współbraci. Zawsze z uznaniem oceniałem ich wysiłki, choć dla poszukiwaczy zła nie
zawsze docierało to do świadomości.
Jeszcze raz podkreślam, pracowałem
bardzo solidnie przez całe moje życie, a szczególnie od maja 1984 roku, kiedy to po
Ks. Kazimierzu Przydatku polecono mi zaopiekować się pielgrzymami polskimi. Z początku
nie chciałem przyjąć tej funkcji. Byłem zaprzyjaźniony z Ks. Kazimierzem i dlatego
obawiałem się, że źle odczyta objęcie po Nim tej funkcji. Dopiero na wyraźne polecenie
Arcybiskupa Stanisława Dziwisza i Ojca Świętego zgodziłem się z dniem l grudnia 1984
roku objąć duszpasterstwo pielgrzymów. Było to zadanie wyjątkowe, gdyż nasz Papież
chętnie spotykał się z Rodakami. Tych spotkań było z dnia na dzień coraz więcej. Dziś
to już ogromna historia, której jestem koronnym świadkiem i jedynym moim pragnieniem
jest opracowanie zapisków, których mam 25 tomów.
To co przeżyłem, zwłaszcza
przez 21 lat przy Ojcu Świętym, tego nikt mi nie odbierze, nawet IPN. Radość i trud
służenia Papieżowi i polskim pielgrzymom przeżywały ze mną razem Siostry Antoninki,
za co jestem Im dziś ogromnie wdzięczny. Były zawsze ze mną, nawet wtedy, gdy nas
wyrzucono z Pfeiffer, Nikt nam wtedy nie pomógł. Pozostają wierne do chwili obecnej.
A dom, który sami wyszukaliśmy i od 2001 roku pozostaje, według prawa włoskiego, pod
wyłącznym kierownictwem naszej Wspólnoty, powinien przetrwać jeszcze do wygaśnięcia
kontraktu.
Przez nasze działania przewinęło się około 4 miliony Polaków,
z których duży procent dotarł blisko do Osoby Ojca Świętego. Mam nadzieję, że przynajmniej
jakiś procent z tych szczęśliwców, którzy mają zdjęcie z Ojcem Świętym, jest ze mną
w tych dramatycznych dla mnie dniach, gdy ludzie szukający zasłony dymnej, albo poparcia
przed-wyborczego, "przypadkowo" odkryli moją teczkę i teraz pastwią się jak sępy nad
padliną, traktując gromadzone przez esbeków słowa, opisy różnych zdarzeń i złośliwości,
jako szczytowy wytwór inteligencji ludzkiej, wierząc jedynie komunistom.
4.
Spotkanie czerwcowe, 5. 06. 1983, w Warszawie jest w "Teczce" szczególnie podkreślone,
gdyż według zamierzeń policyjnych, musiała zostać zachowana czasowa ciągłość mojej
domniemanej współpracy z SB, a faktycznie kontakty przerwane zostały już w 1982 roku,
Z
polecenia Ks. Arcybiskupa Dąbrowskiego przyleciałem do Warszawy załatwiać sprawy związane
z drugą pielgrzymką Papieża do Polski, którą wyznaczono na 16-23 czerwca 1983 roku.
Według programu miałem szybko wracać do Rzymu, gdyż z Ojcem Świętym miał przylecieć
mój Szef Ks. B. Lewandowski. Spieszyłem się, tymczasem na lotnisku czekali na mnie
jacyś panowie, utrzymując że są od Arcybiskupa Dąbrowskiego i zawiozą mnie do Sekretariatu.
Po drodze mamy jeszcze do załatwienia sprawy przygotowawcze do Wizyty papieskiej.
Zawieziono mnie na Pragę, do jakiegoś domu, następnie na Starówkę, niby
na kawę, a ostatecznie zamówili w restauracji, mały obiad. Oponowałem. Wreszcie oświadczono
mi, że do Rzymu nie wracam i zostaję na wizytę Papieża, gdyż Ks. Lewandowski nie przyjedzie.
Dla mnie była to rewelacja. Zawsze tęskniłem do Polski. W końcu zawieziono mnie do
Sekretariatu. O ile pamiętam, nie było nic specjalnego w rozmowach - dla nich ważny
był kontakt. I oczywiście zostawili w "Teczce" rachunek za obiad z koniakiem dla biednego
zakonnika... Nie pamiętam, ale z pewnością także przy następnych pobytach Papieża
w Polsce wynotowywali, że znów spotkaliśmy się w Biurze Prasowym... Takie było życie....
Od
maja 1984 roku świadomie i zdecydowanie broniłem się przed niepewnymi ludźmi. Utrzymywałem
coraz bliższe kontakty z "Solidarnością", organizowaliśmy spotkania z Wałęsą, Mazowieckim
i innymi. Wygłaszałem pogadanki i kazania przez "Wolną Europę". Głosiłem w "Stanie
wojennym" kazania przez Radio Watykańskie. Nic już nie słyszałem o Panu "M", mimo
że w Raporcie jeszcze występuje. Dowiedziałem się dużo później, że umarł na raka,
że ksiądz nie zdążył z sakramentami przed śmiercią, że umierał w wielkich cierpieniach.
Żona prosiła, by się za niego modlić, więc odprawiłem kilka Mszy św. Wierzę, że Miłosierny
Pan przebaczył mu wszystko, a moje aktualne cierpienia też za niego ofiaruję Panu.
5.
Na koniec jeszcze raz powtarzam, nie byłem nigdy świadomym donosicielem, z zamiarem
szkodzenia, tak osobom prywatnym, moim Współbraciom zakonnym, Hierarchii kościelnej,
czy tym bardziej Kościołowi świętemu. Wszelkie wypowiedzi, skrzętnie zarejestrowane
przez agentów PRL-u, dotyczące osób z imienia, z okresu kilkunastu lat mojej pracy,
są zwyczajnym, normalnym, dzieleniem się na temat spraw bieżących, znanych obiegowo,
prawie wszystkim. Dlatego nie mają znamienia zdrady tajemnicy, co najwyżej są dowodem
na, nie zawsze opanowane, gadulstwo i naiwną otwartość wobec ludzi.
Gdyby
jednak ktoś czuł się pokrzywdzony lub obrażony moimi wypowiedziami, najpierw błagam
Pana Jezusa Miłosiernego o miłosierne przebaczenie, a następnie, z głębokim żalem,
przepraszam wszystkich Współbraci w wierze i tych, którym moje słowa lub postawa utrudniły
wejście do Wspólnoty Dzieci Bożych.
Wierzę, że Maryja, Matka Niezawodnej
Nadziei z Jamnej Góry, poproszona przez Ojca Świętego Jana Pawła II, da nam wszystkim
pokój serca i radość, a Kościołowi da mądrość i odwagę w bronieniu swoich kapłanów
i wiernych.