Ex Oriente Lux. Odc. 46: Heliodor, czyli o etiopskich wyprawach miłosnych
Jest taka księga spisana po grecku przez niejakiego Heliodora z Emesy w III lub IV
wieku po Chrystusie. Dawniej utożsamiano jej autora z pewnym biskupem noszącym to
samo imię, co jest jednak wielce nieprawdopodobne. Księga ta świetnie odpowiada naszej
wiedzy o wyprawach, handlu i dyplomacji w połowie III wieku. Nie ma w niej nic typowo
chrześcijańskiego, sporo zaś mówi się o tradycyjnych kultach greckich i orientalnych.
Jest wreszcie w niej wiele z całkiem klasycznej literatury hellenistycznej, a zwłaszcza
z gatunku, który określamy mianem powieści miłosnej, albo romansem po
prostu. Gatunek ten, popularny w każdej epoce, wywodzi się już od Greków, rozmiłowanych
w opowieściach o dalekich krajach, o egzotycznych podróżach, o niezwykłej przyrodzie,
o ciekawych ludziach i ich odmiennych obyczajach, o religiach, wojnach i przygodach,
no i o miłości rzecz jasna, która podlega wielu próbom i rozłąkom, ale potem wszystko
kończy się dobrze, tak jak w miłości być powinno. Najstarszym znanym nam romansem
była opowieść o Ninosie i Semiramidzie, w I wieku przed Chrystusem powstaje "Historia
Chajreasza i Kaliroe", potem mamy "Opowiadania efeskie" Ksenofonta i cykl o wyprawach
Aleksandra (Pseudo-Kallistenes), a wreszcie dzisiejsza "Opowieść etiopska" pióra Heliodora,
ostatni zachowany grecki romans antyczny, zawile skonstruowany, ale zabawny i bardzo
dojrzały.
W języku polskim mamy aż dwa przekłady etiopskiego romansu. Po raz
pierwszy spolszczył go na podstawie tekstu niemieckiego niejaki Jan (czy też Andrzej)
Zacharzewski, i wydał drukiem w Wilnie w 1590 r. Na szczęście mamy też całkiem nowy
i porządny przekład autorstwa Sylwestra Dworackiego, wydany w Poznaniu w roku 2000
pod tytułem "Opowieść etiopska o Theagenesie i Chariklei". Przy okazji wspomnijmy
też inne polonicum związane z księgą. Jezuita Stanisław Warszewicki przełożył Etiopiki
z greki na łacinę i wydał w szwajcarskiej Bazylei w roku 1552 ze wstępem Melanchtona.
A ponieważ grekę podówczas znali nieliczni, zaś łacinę prawie wszyscy, przekład ten
przyczynił się niezmiernie do popularyzacji pisma Heliodora i fortuny, jaką książka
ta cieszyła się u potomnych.
A o czym właściwie jest to opowieść? O Teagenesie
i o Chariklei. Ona była etiopską księżniczką, córką Hydaspesa i Persinny, potężnych
władców czarnej Etiopii. Urodziła się jednak biała, bo mama zapatrzyła się kiedyś
na obraz któregoś z greckich bogów. By nie być posądzoną o cudzołóstwo, Persinna każe
zawieźć tę swoją nowonarodzoną córkę do Egiptu, gdzie też oddano ją pewnemu kupcowi
z Grecji. Ten z kolei zabrał dziecko do Delf i powierzył je kapłankom Artemidy. Upłynęły
lata i sprawiły, że Chariklea stała się piękna, nic więc dziwnego, że się w niej zakochał
szlachetny i bogaty młodzian imieniem Teagenes. Kiedy prawda o jej pochodzeniu wyszła
na jaw, uciekli oboje do Egiptu, by stąd udać się do Etiopii. Po drodze spotykają
piratów, rozbójników, biorą udział w wojnie perskiej i mają wiele innych przygód.
Uwięzieni w mieście Filaj, stają się łupem wyprawy Etiopczyków, którzy zabierają ich
do stolicy ich państwa w mieście Meroe. Tu Chariklea zostaje szczęśliwie rozpoznana.
No i w samą porę, bo właśnie miała być złożona w ofierze słonecznemu bóstwu, i to
przez własnego ojca. Szczęśliwie przywrócona rodzicom może przedstawić im narzeczonego,
którego też wreszcie poślubia, po czym żyją długo i szczęśliwie. A my przy okazji
dostajemy garść informacji i ówczesnych wyobrażeń, jaka ta Etiopia musi być. Bo oczywiście
to, co napisane, z prawdziwą Etiopią nie ma wiele wspólnego.
Meroe to miasto
nad Nilem na północ od Chartumu. Etiopią Heliodora miało być zatem królestwo na terenie
dzisiejszego Sudanu, gdzie zbiegają się dwa Nile, ten Biały, płynący z jeziora Wiktorii,
no i ten Błękitny, który, jak wiemy, początek swój bierze z jeziora Tana na Wyżynie
Etiopskiej. Oczywiście Heliodor nigdy tam nie był, i w ogóle mało kto wiedział w jego
czasach coś więcej niż to, co opisał Herodot w swej „Historii” oraz autor Periplusa,
podręcznika dla żeglarzy pływających po Morzu Czerwonym. Ale przecież nic to nie przeszkadzało,
a wprost przeciwnie, by właśnie w tej nieznanej i mitycznej Etiopii umieścić akcję
romantycznej wyprawy. W rzeczywistości królestwo aksumskie nie było stąd bardzo daleko.
Starożytne Meroe nad Nilem leży niemal na tej samej szerokości geograficznej, co dawny
port Adulis nad Morzem Czerwonym, albo Asmara, nowożytna stolica Erytrei. Dawni władcy
królestwa Aksum, protoplaści naszych Etiopczyków, nieraz wyprawiali się w istocie
w celach całkiem wojennych na pustynię Nubijską, na obszary dzisiejszego Sudanu. I
rzeczywiście, sprawdzone źródła historyczne mówiące o Meroe jako o niepodległym państwie
pochodzą z połowy III wieku, ale już około roku 260 zostało ono podbite właśnie przez
Aksumitów. Nie myli się zatem bardzo Heliodor, opisując w III wieku militarne podboje
Etiopczyków. Skoro nie zwyciężyli ich Egipcjanie ani Persowie, skoro nie docierali
tam Grecy ani Rzymianie, musi to być lud potężny i tajemniczy, a ich kraina odległa
i zapewne opływająca mlekiem i miodem. A czegóż więcej potrzeba do romantycznej wyprawy?
W powieści przecież nieważne, czy rzeczy zdarzyły się naprawdę, ważniejsze są uniwersalne
prawdy. Jeśli jeszcze przedstawiają nam odległy świat tak, jak go widzieli i rozumieli
ludzie przed wiekami, to cóż nam więcej potrzeba do dobrej i pożytecznej zabawy? Chyba
już tylko zasiąść nad książką, choćby przy szklance wina, albo i kubku gorącej herbaty.