Ex Oriente lux: raz jeszcze o całowaniu kościoła odc.33
Słuchaj:
Jeśli kto
słuchał poprzednich audycji, to zapewne pamięta, że chwaliłem niezwykłą wręcz pobożność
Etiopczyków, która wyraża się choćby poprzez całowanie kościoła, i to dosłownie czynione.
Niech nikt się tym nie gorszy: ci pobożni ludzie nie robią tego przez wybujałą fantazję,
ale przez szacunek ogromny wobec wszystkiego, co uświęcone, konsekrowane albo jakoś
z Panem Bogiem powiązane. A kościół, ten całkiem materialny, jest przecież Jego, świątynią
- nawet najmniejszy i najbardziej zaniedbany. Wszystko, co raz Bogu zostało poświęcone
jest znakiem Jego obecności, wymaga więc uszanowania, czego całowanie jest też widomym
znakiem. Powiedzmy dziś jeszcze słów parę o tym, co i jak w Etiopii całować należy.
Gdy
pobożny Etiopczyk przychodzi do kościoła, to najpierw zatrzymuje się przy bramie i
żegna znakiem krzyża. Dopiero potem grzecznie wchodzi na dziedziniec i idzie do drzwi
kościoła, które wreszcie z szacunkiem całuje. Gdy kościół jest otwarty, to wchodzi
do środka, przy czym najpierw ściąga buty i zostawia je na zewnątrz, chyba, że jakieś
lepsze, to je ze sobą zabiera, żeby złodzieja nie kusić. Ale gdy budynek akurat zamknięty
to zatrzymuje się nasz pobożny habeszia pod drzwiami albo przy ścianie, albo jeszcze
lepiej przy świętym wizerunku, bo przy każdym kościele jest zawsze kilka takich, którym
wszyscy kłaniają się pobożnie i też całują: czy to Madonnę z Dzieciątkiem, czy to
Chrystusa Ukrzyżowanego albo św. Jerzego, czy wreszcie któregoś z lokalnych świętych.
Stoją wtedy przed takim obrazem z rękoma wzniesionymi w geście oranta i szepcą pobożną
modlitwę, przykucając przy tym czasami, co jest gestem pokory i błagania. Ale gdy
potrzeba większego uszanowania i pokuty, i gdy samo zginanie kolan nie wystarcza,
to wtedy padają na twarze, dosłownie, po bizantyńsku: klękają wówczas i czołem ziemi
dotykają, i ją całują, potem powstają i znów upadają, i tak wiele, wiele razy. Podobne
gesty pokutne wykonuje się zwłaszcza w Wielkim Tygodniu: wtedy dosłownie wszyscy w
kościele i wokół kościoła, ubrani w białą chustę, na słowa kapłana padają na twarze
seriami po 40 razy; proszę mi wierzyć, że modlitwa taka robi wielkie wrażenie, zapewne
również na mieszkańcach nieba.
Etiopczycy ochoczo pielgrzymują do różnych miejsc
świętych, których nie brakuje zwłaszcza na wyżynie. Są to częstokroć miejsca związane
z pobytem świętych Pańskich, jak choćby góra Zukwala niedaleko Addis Abeby, gdzie
w XIII wieku żył święty pustelnik i pokutnik imieniem Gebre Mynfas Kyddus. Pielgrzymuje
się do historycznych klasztorów na północy, związanych z początkami ewangelizacji
kraju, jak choćby do Debre Damo, gdzie w VI wieku żył św. Aragawi, albo do jednego
z kościołów wykutych w skałach masywu Geralta, gdzie sto lat później żył i umarł św.
Abune Jemata Guh. Wielką cześć odbiera nade wszystko całe miasto Aksum w regionie
Tigraj, będące niegdyś stolicą władców, którzy jako pierwsi przyjęli chrześcijaństwo
w połowie IV wieku, i gdzie do dziś jeszcze, w specjalnym maleńkim sanktuarium, przechowuje
się najprawdziwszą Arkę Przymierza, a o tym jak tu trafiła i dlaczego nie została
znaleziona, mówić będziemy w innej audycji. Tak czy inaczej jej sanktuarium i kościół
zwany Matką Bożą Syjońską jest jednym z miejsc najbardziej czczonych, szanowanych
i wycałowanych w całej Etiopii. Etiopczycy z radością nawiedzają także trzynaście
kościołów miasta Lalibela, a wszystkie w całości wydrążone są w jednej skale, ponoć
przy pomocy aniołów, co jest najprawdziwszym cudem świata. Najbardziej znany jest
tu kościół dedykowany św. Jerzemu, monolityczny i na planie krzyża greckiego. Pielgrzymi
napływają tam z całego kraju tysiącami, zwłaszcza w okresie świąt. Wtedy całują wszystkie
te kościoły od wewnątrz i na zewnątrz, spędzają w nich długie godziny, siedzą pod
murami, rozmawiają z mnichami, którzy tu żyją na co dzień, modlą się przed każdym
świętym wizerunkiem, uczestniczą w procesjach. Ale oprócz tych wielkich świętych miejsc
są też takie całkiem lokalne, nie mniej przez to odwiedzane: zwykle idą Etiopczycy
w pielgrzymce do źródeł, o których wiadomo, że cudowne; nawiedzają grób św. Tekle
Hajmanota w Debre Libanos, a nawet chcą być tam sami pochowani. Płyną łodziami do
kościołów na wyspach jeziora Tana albo wędrują do klasztorów, gdzie żyją samotni pustelnicy,
by prosić ich o błogosławieństwo i modlitwę. Widziałem kiedyś takiego starca gdzieś
niedaleko Hawzen: miał ponoć 115 lat, a od 90 nie schodził wcale ze swej góry, za
to ludzie przychodzą do niego często w celach wiadomych. Zresztą w całej Etiopii to
widok pospolity, gdy ktoś podchodzi grzecznie do mnicha siedzącego pod kościołem,
by z nim porozmawiać chwilę, posłuchać rady, w rękę go ucałować, odebrać błogosławieństwo
albo obdarzyć jałmużną. Wszystkie święte miejsca i osoby są w Etiopii niebywale szanowane
i przez to obcałowane od góry do dołu.
Całuje się zatem także kapłana i biskupa
w rękę, nie przez zadawniony feudalizm, ale właśnie jako sługę Bożego. To też jest
odpowiedni moment, by dostać błogosławieństwo. Do błogosławienia księdzu służy krzyż,
który ma zawsze przy sobie, w kieszeni albo za pasem. Nie ma krzyża - znaczy się księdzem
nie jest, tak rozumują. Więc ksiądz proszony wyciąga swój krzyż, taki zwykły prosty
drewniany albo ładnie zdobiony i metalowy, dotyka nim czoła proszącego, potem daje
do ucałowania i znów dotyka, i znów całuje: tak wygląda błogosławieństwo po etiopsku,
by chwalić Pana Boga myślą, słowem i uczynkiem. Nie dziwmy się zatem, gdy zobaczymy
pokornego Etiopczyka modlącego się pod ścianą kościoła albo całującego krzyż na środku
ulicy: nie są dziwakami, ale ludźmi bardzo pobożnymi, którzy wiedzą, że Pan Bóg mieszka
razem z nimi i że bardzo potrzebują Jego opieki w tym trudnym świecie, który niczego
im nie zapewnia i obiecać nie może. Pocałunek jest też znakiem ich prawdziwej miłości
wobec kościoła, do którego nieustannie pielgrzymują i w którym najchętniej spędzają
wszystkie wolne chwile dnia i nocy.