W poprzednich
felietonach omówiłem pokrótce proces klonowania w ogóle, oraz ideę klonowania reprodukcyjnego
u ludzi, ideę nota bene pozostającą wciąż w świecie fantazji, poza zasięgiem technicznych
możliwości medycyny. Zresztą, prawo chyba każdego państwa na świecie – jeśli w ogóle
odnosi się do tej kwestii – to klonowania reprodukcyjnego zabrania. Nieco odmiennie
jest z tzw. klonowaniem „terapeutycznym”, które jest dopuszczalne w niektórych krajach.
Sam termin jest zresztą mylący, i jeśli przyjął się nawet w literaturze medycznej
to dlatego, że dobrze brzmi, a nie dlatego, że rzeczywiście ma związek z terapią.
O
terapii można mówić tam, gdzie się prowadzi do poprawy zdrowia człowieka chorego.
Tak zwane klonowanie „terapeutyczne” jest terminem wewnętrznie sprzecznym, jako że
owo klonowanie i rzeczona terapia oznaczają dwa różne działania przeprowadzane na
dwóch różnych osobach. Pierwszą osobą jest powołany do istnienia klon, drugą – dawca
materiału genetycznego, który jednocześnie ma być obiektem terapii. Klon jednak terapii
poddawany nie jest; sam ma się stać terapią dla swojego pierwowzoru.
Skąd bierze
się przyzwolenie społeczne dla procedury tzw. klonowania „terapeutycznego”? Wydaje
się, że nade wszystko stąd, że człowiek-klon nie jest traktowany jako prawdziwy, pełnoprawny
człowiek, ale jako bezosobowy zasób materiału genetycznego, który można wedle uznania
wykorzystać w badaniach, eksperymentach i być może kiedyś – w terapii. Na razie bowiem
nie udało się przeprowadzić skutecznego klonowania, także „terapeutycznego”, więc
i o terapeutycznym wykorzystaniu jego efektów nie może być mowy.
Od strony
technicznej, tzw. klonowanie „terapeutyczne” nie różni się od klonowania reprodukcyjnego.
Zasadnicza różnica polega na tym, że ponieważ w klonowaniu reprodukcyjnym celem procedury
są narodziny klonu, dziecko po osiągnięciu stadium blastocysty wprowadzane jest do
jamy macicy kobiety, zaś w tzw. klonowaniu „terapeutycznym” jest ono uśmiercane poprzez
pobranie komórek tworzących tzw. embrioblast. Są to embrionalne komórki macierzyste,
które następnie w procesie namnażania i ukierunkowanego rozwoju mają ukształtować
się w wyspecjalizowane komórki macierzyste a nawet w komórki określonych tkanek czy
całe narządy. Tak przynajmniej przewidują opracowane modele teoretyczne.
Jak
dotąd, czynione w tym kierunku zabiegi, nie zaowocowały żadną skuteczną terapią. Mimo
to w badania prowadzone nad wykorzystaniem terapeutycznym embrionalnych komórek macierzystych,
zarówno pozyskiwanych z dzieci poczętych metodą in vitro, jak i w wyniku klonowania
(gdyby takowe się udało), lokowanych jest mnóstwo pieniędzy i zaangażowania.
Celem
tych badań jest opracowanie terapii, która wykorzystując potencjał komórek macierzystych
– a więc takich, które mogą przekształcić się w inne, takie, które aktualnie są w
organizmie potrzebne – wesprze procesy regeneracji uszkodzonych organów i tkanek.
W opinii zwolenników wykorzystania embrionalnych komórek macierzystych tzw. klonowanie
„terapeutyczne” dodatkowo dawałoby atut pełnej zgodności immunologicznej, likwidując
zagrożenie odrzucenia przeszczepianych komórek i tkanek. W ten sposób pokonane by
mogły być takie choroby, jak choroba Parkinsona czy Alzheimera, uszkodzenia serca
spowodowane zawałem, uszkodzenia rdzenia kręgowego i wiele, wiele innych.
Cóż
zatem złego jest w takich badaniach, że Kościół gwałtownie przeciw nim protestuje?
Czyż przełom technologiczny w zakresie terapii regeneracyjnej nie powinien być witany
z radością?
Skuteczna terapia niewątpliwie jest rzeczą dobrą i pożądaną, dlatego
Kościół z radością wita kolejne osiągnięcia na polu terapeutycznego wykorzystania
komórek macierzystych – tyle, że pozyskanych z ciała dorosłego człowieka, bądź z krwi
pępowinowej. Udało się już opracować blisko 100 różnych terapii, które wykorzystują
somatyczne komórki macierzyste. Ponieważ jednak pozyskanie embrionalnych komórek macierzystych
jest równoznaczne z uśmierceniem ludzi-klonów na bardzo wczesnym etapie ich życia,
na badania prowadzone w tym kierunku zgodzić się nie można. Najszczytniejsze cele
nie są w stanie usprawiedliwić niegodziwych środków do nich prowadzących, nie można
zatem dowodzić błogosławieństw płynących z perspektyw ewentualnych terapii opartych
o embrionalne komórki macierzyste, gdy ceną za to będzie śmierć niewinnego dziecka,
by nie rzec – ogromnej rzeszy dzieci.
Oczywiście, każdy postęp kosztuje i
niejeden człowiek zginął na ołtarzu nauki. Czym innym jest jednak śmierć niechciana,
niejako przypadkowa, wynikająca z niewiedzy i niedoskonałości metod badawczych, a
czym innym śmierć zaplanowana, od samego początku wpisana nie tylko w badania, ale
w samą procedurę, rzekomo terapeutyczną. Postęp medycyny, który dokonywany jest tą
drogą, nie jest wart swej ceny.