Problemy wielkich świętych: czy ołtarz zdoła pomieścić Chestertona?
Czy Gilbert Keith Chesterton był święty? Wielu jego czytelników nigdy nie miało co
do tego najmniejszych wątpliwości. Aby pisać w taki sposób, mieć tak jasne wyobrażanie
o Prawdzie i o Nadprzyrodzonym, trzeba być przynajmniej świętym, jeśli nie aniołem
– pisał o angielskim pisarzu i publicyście uznany brytyjski historyk J. J. Scarisbrick.
Problem w tym, że powierzchowność Chestertona była mało anielska, a przynajmniej wyraźnie
odbiegała od obiegowych wyobrażeń o świętości. Bynajmniej nie miał on fizjonomii ascety.
Przeciwnie. Był to człowiek wielkich gabarytów, potrafiący delektować się dobrym jedzeniem,
a przy tym bardzo wesoły, wręcz notorycznie i zaraźliwie rozbawiony.
A jednak
pomimo tych ewidentnych przeszkód, w ostatnim czasie najwięksi znawcy Chestertona
potraktowali kwestię jego świętości na poważnie. W Wielkiej Brytanii ukazał się właśnie
zbiór artykułów, przeważnie naukowych, które z różnych punktów widzenia próbują ustalić,
czy Chesterton rzeczywiście był święty. Jest w nich na przykład mowa o duchu dziecięctwa,
o metafizyce zdumienia, o teologii, a nawet o mistyce, na którą są ponoć dowody. Podjęto
również temat filosemityzmu Chestertona, aby ukazać bezpodstawność pogłosek o jego
rzekomym antysemityzmie. Nie zabrakło też zagadnienia dla tego pisarza kluczowego,
a mianowicie: świętości i poczucia humoru.
Tym ostatnim odznaczał się również
inny angielski konwertyta, który całkiem niedawno trafił na ołtarze. Beatyfikacja
kard. Johna Henry’ego Newmana dodała miłośnikom Chestertona skrzydeł. Kto następny
po Newmanie? Bez wątpienia Chesterton! – pisał kilka dni po beatyfikacji William Oddie,
felietonista The Catholic Herald, a zarazem przewodniczący Angielskiego Stowarzyszenia
Miłośników Chestertona. Przypomina on, że z okazji 50. rocznicy jego śmierci kard.
Emmet Carter nazwał Chestertona świętym świeckim, zastrzegając przy tym, iż nie wierzy
w powodzenie ewentualnego procesu kanonizacyjnego. „Nie wyzwoliliśmy się bowiem jeszcze
z pewnych pojęć o świętości”.
Kanadyjskiemu purpuratowi trudno nie przyznać
racji. Angielski pisarz nie założył wszakże żadnego zgromadzenia zakonnego, a to wydaje
się być warunkiem sine qua non niemal wszystkich współczesnych beatyfikacji. Odważył
się jednak być prorokiem w Kościele i w świecie, jak twierdzi cytowany już kard. Carter.
Przyczynił się do wielu nawróceń. W milionach swych czytelników umocnił wiarę, pomógł
ją racjonalnie uporządkować. Nazwano go nawet Tomaszem z Akwinu XX w. Czy to za mało,
by trafić na ołtarze?