Przyjdź Panie Jezu ... czyli o tym, na co czekamy. Część IV
Posłuchaj:
Przyjdzie
powtórnie, ale kiedy? Pierwsza odpowiedź narzuca się sama: Boże Narodzenie już za
tydzień niecały. No tak, ale my mówimy o nadziei powtórnego przyjścia Pana, tego chwalebnego,
by sądzić żywych i umarłych, by wziąć w posiadanie królestwo Ojca, przygotowane
od założenia świata (por. Mt 25,34), by odebrać cześć i chwałę od wszystkich
istot niebieskich, ziemskich i podziemnych (por. Flp 2,10). Ilekroć powraca temat
oczekiwania na rzeczy ostateczne, zawsze pojawia się pytanie o czas, o datę, o dzień,
w którym ma to nastąpić. Bo przecież chcemy być przygotowani, i oby tak było. Nie
chcemy, aby ów dzień nas zaskoczył, i słusznie. Ale najczęściej – i trzeba to przyznać
– po prostu jesteśmy ciekawi, my, żyjący dziś i teraz. Ciekawi, jak gdyby chodziło
o wydarzenie sportowe, ważny mecz, albo o koncert, którego nie wolno przegapić, albo
wręcz o kolejny odcinek ulubionego serialu. Tyle że tu nie chodzi o kolejny odcinek,
ale o to, co jedyne w swoim rodzaju. Nie chodzi o mecz, bo to nasze życiowe sprawy
mają być przedmiotem sądu. I koncertu też nie będzie, no chyba że kto lubi dźwięk
trąby, jaką według słów Apokalipsy dadzą do rąk aniołowi, by obwieścił koniec
miejsca i czasu.
To prawda, że o przychodzeniu Pana chrześcijanie mówili wspominając
wydarzenia z Nazaretu, z Betlejem i z Jerozolimy. Czas się wypełnił, gdy Bóg zamieszkał
pośród swojego ludu, by pozostać z nim po wszystkie dni, aż do skończenia świata
(por. Mt 28,20). Znakiem przyjścia Pana dla uczniów Chrystusa zawsze był moment, gdy
przyjmowali chrzest, bo to w tym znaku człowiek umiera dla świata, a rodzi się
dla Boga, jak powiada święty Paweł (por. Rz 6,10). Czasem przyjścia Pana dla wspólnoty
Kościoła zawsze była Eucharystia, więc chrześcianie schodzili się na nią nawet z dalekich
stroch, albo cierpliwie czekali na księdza, by wraz z nimi celebrował to mistyczne
Boże przychodzenie. Jednak zawsze też pamiętali, że On ma przyjść w czasie, który
właściwie jest poza czasem; że ma przyjść na końcu wieków (por. Hbr 9,26).
Chrystus
sam mówi o tym swoim powtórnym przyjściu, że się dokona w czasie, którego się nie
spodziewacie (por. Mt 24,44). Jeśli tak, to nie warto zgadywać, mówili ludzie
roztropni; a co bardziej bojaźliwi dodawali jeszcze, że nawet nie wolno i że Pan zakazał.
Ale inni wskazywali znów na słowa zachęty Zbawiciela do czujności, podpierając się
jeszcze słowami Psalmisty wołającego: naucz nas Panie liczyć dni nasze
(por. Ps 90,12); no więc też śmiało liczyli, ile nam tego czasu zostało. Z takiego
liczenia powstał nawet cały ruch, który rozwijał się dynamicznie zwłaszcza w pierwszych
dwóch wiekach Kościoła, ale jego epigoni odzywają się przy różnych okazjach aż po
dziś dzień. Otóż ruch ten, czy może raczej nurt teologiczny, nazywano millenaryzmem,
od łacińskiego słowa mille, co znaczy „tysiąc”. Spodziewali się bowiem, że
gdy wreszcie spełnią się znaki oczekiwanego przyjścia Mesjasza, to nastanie Jego królestwo,
ze stolicą w Jerozolimie, ale tej niebiańskiej, w którym odpowiednie miejsce otrzymają
sprawiedliwi, zaś grzesznicy bedą się mieli z pyszna. Dla jednych wyznawców owego
millenaryzmu miał być to zarazem koniec czasów, dla innych – dopiero początek, zawsze
jednak okres ten liczono na tysiąc lat, zgodnie ze słowami Apokalipsy (por.
Ap 20,4). Wszyscy jednak wyobrażali sobie ów czas mniej więcej tak, jak o tym opowiadał
niejaki Papiasz, żyjący w II wieku biskup Hierapolis w Małej Azji, niegdyś ponoć uczeń
samego Jana Ewangelisty. Pisma Papiasza zachowały się tylko fragmentarycznie; w jednym
z takich fragmentów, przekazanych przez Ireneusza z Lyonu, czytamy:
„Nadejdą
dni, kiedy zrodzą się winne latorośle, z których każda będzie miała dziesięć tysięcy
gałęzi, a na każdej gałęzi po dziesięć tysięcy gałązek, a na każdej gałązce po dziesięć
tysięcy odrośli, a na każdej odrośli po dziesięć tysięcy gron, a w każdym gronie dziesięć
tysięcy owoców, a każdy owoc przyniesie – gdy się go wyciśnie – dzwadzieścia pięć
miar wina. I gdy ktoś ze świętych będzie chciał zerwać jedno z tych gron, drugie będzie
wołało: «Jestem lepszym gronem, zerwij mnie i przeze mnie chwal Pana!» Podobnie ziarno
pszenicy zrodzi dziesięć tysięcy kłosów, a każdy kłos zawierać będzie dziesięć tysięcy
ziaren, a każde ziarno da dziesięć tysięcy funtów pszennej mąki jasnej i czystej.
Inne natomiast [rośliny] rodzić będą owoce, ziarna i zioła wedle miary, jaka im odpowiada.
Wszystkie zwierzęta będą przyjmowały pokarm, który rodzi ziemia, i będą żyły w zgodzie
i pokoju, a ludziom będą posłuszne z całym poddaniem” (tł. H. Pietras, Początki
teologii Kościoła, Kraków 2000, s. 309n).
Oto jak Papiasz z Hierapolis
opisywał ów świat, który ma nastąpić wraz z powtórnym przyjściem Pana. Wyobrażał go
sobie jako przepyszny rajski ogród na ziemi, obfitujący w jadło i w napoje wyborne,
pełen harmonii i pokoju. Papiasz używał takich cielesnych metafor i symboli, bo przecież
człowiek nie potrafi opisywać bez odwołania się do kategorii przestrzeni. Nie radzimy
sobie także bez kategorii czasu, stąd wielu wierzyło, że ziemski raj trwać będzie
przez symboliczną liczbę tysiąca lat, by zaznaczyć jakby niewyobrażalny okres, praktycznie
wieczny, choć takim jest tylko Bóg.
Nie wiemy, kiedy Pan przyjdzie po raz wtóry
i kiedy ma nastąpić odnowienie świata. Wierzymy, że będzie ono dziełem samego Boga,
ale chyba też nie dokona się bez naszego wysiłku, bez naszej współpracy. W końcu jesteśmy
na tym świecie u siebie w domu, więc nie ma sensu oczekiwać, że nam go aniołowie posprzątają.
Tak, Pan przyjdzie w czasie, kiedy się nawet spodziewać Go nie będziemy. Więc zgadywanie
dnia i godziny chyba nie ma sensu. My chrześcijanie powinniśmy być nieustannie gotowi,
mamy się na ten czas końca czasów zawsze przygotowywać i odnawiać w oczekiwaniu na
Tego, Który jest, Który był i Który przychodzi (por. Ap 1,8).
Jest taki
piękny fragment w Apokalipsie świętego Jana (J 3,20): „Oto stoję u drzwi i kołaczę,
jeśli kto posłyszy mój głos i otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał”. Marana
tha! Przyjdź Panie Jezu!