Medycyna nie pachnie fiołkami – rozmowa z bonifratrami ze szpitala w Nazarecie
Polska prowincja bonifratrów, obchodząca 400-lecie istnienia, prowadzi dzieła nie
tylko w Polsce. W Nazarecie, w dużym dziecięciooddziałowym szpitalu pracują polscy
bonifratrzy. O codziennej posłudze, zakonnym jubileuszu oraz sytuacji bonifratrów
na świecie z br. Franciszkiem Salezym Chmielem OH, przeorem konwentu, i br. Błażejem
Kozłowskim rozmawiał ks. Józef Polak SJ.
- Jak to się stało, że polscy bonifratrzy
trafili właśnie do Nazaretu i to do tak potężnego szpitala?
Franciszek
Salezy Chmiel OH: Polscy bonifratrzy to długa historia, to jest 400 lat od 1609
r. Wtedy to w Krakowie bardzo ciężko zachorował król Zygmunt III Waza. Sprowadzono
z Wiednia naszego brata Gabriela Ferrarę, który bardzo szybko i skutecznie go wyleczył.
W zamian za to mieszczanie krakowscy postanowili zaprosić bonifratrów do Polski. Na
ów rok datujemy rozpoczęcie długiej tradycji bonifratrów w Polsce. Natomiast jeśli
chodzi o Nazaret, to trafiliśmy tutaj na prośbę generała oraz przełożonych prowincji
polskiej i lombardo-weneckiej. W tutejszym domu został już bowiem tylko jeden brat
z prowincji włoskiej i istniało niebezpieczeństwo, że dom trzeba będzie zamknąć. Dlatego
nasza prowincja podjęła taki wysiłek i oddelegowała dwóch braci. Trzeci – brat Janusz
– jest z prowincji lombardo-weneckiej. Od stycznia ubiegłego roku prowadzimy ten dom,
który został erygowany jako konwent, z wszelkimi przysługującymi mu prawami.
-
Jesteście tu zatem około półtora roku. Czy zdążyliście
się już przyzwyczaić?Jaka wygląda tutejsza rzeczywistość?
BłażejKozłowski OH: Szpital może nie jest aż tak duży, ale dla nas to
jest duże wyzwanie ze względu na nową kulturę, nowy język, nowych ludzi. Jest to zupełnie
nowa placówka dla naszej prowincji, tak bardzo od niej oddalona. Staramy się przede
wszystkim poznać i wejść w tę nową rzeczywistość i rozpocząć pracę na tej nowej placówce.
-
Jaka jest ta placówka?
Franciszek Salezy Chmiel OH: Szpital
Świętej Rodziny Zakonu Bonifratrów w Nazarecie liczy dziesięć oddziałów, w tym trzy
oddziały intensywnej terapii, mechanicznej wentylacji (dla osób z problemami dróg
oddechowych), terapii pozabiegowej. Jest też oddział terapii wypadkowej – na wypadek
wojny itd. Jak wiadomo, Izrael to kraj militarny, więc tutaj takie zaplecze musi być.
Ten oddział jest wyposażony we wszelkie sprzęty medyczne potrzebne na wypadek działań
wojennych. Poza tym szczycimy się oddziałem neonatologii i położnictwa. Poza kobietami
i dziećmi, które tam przebywają jako pacjenci, całe wioski odwiedzają swoich bliskich.
Mieszają się tutaj kultury chrześcijańska, muzułmańska i żydowska. Specyfiką tego
oddziału jest to, że jesteśmy otwarci dla wszystkich i nie czynimy żadnych podziałów
czy utrudnień. Każdy pacjent, który chce skorzystać z naszych usług, może to zrobić.
Szpital funkcjonuje jako podmiot prawny. Mamy umowy z czterema firmami, które nas
ubezpieczają. Każdy obywatel Izraela czy pielgrzym, który ma ubezpieczenie, może z
tego korzystać. Pochylamy się również nad biednymi i bezdomnymi, pochodzącymi często
z krajów byłego Związku Radzieckiego i bloku wschodniego, którzy też tutaj bywają
i potrzebują pomocy. Pomagamy im bezpłatnie, czasami udzielamy zniżek albo w inny
sposób pomagamy w ich środowisku. Jest to duże wyzwanie dlatego, że kraj jest wielojęzykowy
i wielokulturowy. Od rana np. słychać odgłosy modlitw z minaretów, wszystko to głośno
się odbywa, ale to jest właśnie orientalna specyfika tego miasta. Jest ona wielobarwna,
natomiast dla pielgrzyma czy osoby z Europy albo innego kontynentu jest miłym, a czasami
szokującym zaskoczeniem.
- Minarety odzywają się tutaj niż wcześniej
pianie koguta, bo o czwartej nad ranem… Kiedy wchodzimy na szpitalny
oddział, uderza to, że jest czysto, przestrzenne korytarze, w pokojach poszczególne
łóżka oddzielone parawanem czy zasłoną. Ponadto widzimy
napisy w czterech językach: angielskim, hebrajskim, arabskim, ale i rosyjskim.
Czy rzeczywiście Rosjan przyjechało do Izraela tak dużo?
Franciszek
Salezy Chmiel OH: Tak, jest to bardzo duża liczba osób, sięgająca miliona albo
nawet więcej. Na początku były takie komiczne sytuacje, że lekarze prosili nas, byśmy
posłużyli jako tłumacze w wywiadachz pacjentem, aby powiedział, co mu jest.
My język rosyjski trochę znamy i potrafimy się porozumieć, zwłaszcza ze starszymi
osobami, które jeszcze nie nauczyły się hebrajskiego. Dla nich są właśnie te napisy,
a także specjalne oznakowania, kwestionariusze czy dokumentacja, wszystko po rosyjsku.
Zresztą w tej części Izraela Rosjanie dominują, widać to zwłaszcza na północy, w Hajfie,
i też w Nazarecie. Tu jest duże osiedle byłych obywateli rosyjskich, którzy doszukali
się korzeni hebrajskich, żydowskich, przyjechali i tutaj jest ich druga ojczyzna.
-
Próbujecie się przyzwyczajać do tej kultury. Personel szpitala liczy
350 osób, dyrektor jest muzułmaninem. Jak zostaliście przyjęci?
Błażej
Kozłowski OH: Zostaliśmy przyjęci dobrze, powiedziałbym nawet, że bardzo
dobrze. Zaczęliśmy się już powoli czuć jak u siebie. Oczywiście, jest trochę problemów
z językiem, bo arabski jest bardzo trudny do nauczenia się. Uczymy się także języka
hebrajskiego, od którego właściwie zaczęliśmy. Jest to język oficjalny, w nim jest
prowadzona cała dokumentacja. Chodzimy do szkoły, jeździmy nawet do Hajfy na uniwersytet,
żeby się uczyć. Można powiedzieć, że jesteśmy w trakcie „inkulturyzacji”.
-
To jest podwójne wyzwanie, kiedy człowiekowi oprócz normalnej pracy przychodzi
podjąć naukę. A czy dla brata Franciszka były jakieś rzeczy, o
których myślał: „nie przeskoczę”, „nie dam rady”?
Franciszek
Salezy Chmiel OH: Nadal tak myślę, dlatego, że co poniedziałek rano mamy spotkanie
z dyrekcją. Ja reprezentuję wspólnotę, rozmawiamy w języku angielskim. Dyrekcja wprowadza
mnie w różne tematy dotyczące szpitala. Trudne do zaakceptowania jest to, że na przykład
rozpoczynamy jakiś temat i kontynuujemy go w języku angielskim. W pewnym momencie
dyrekcja przechodzi na arabski i przez parę minut dyskutuje między sobą. Jak skończą,
to znów zauważają, że jestem, i wracają do angielskiego. To jest typowe, choć nie
czuję się jakoś odsunięty. Wręcz przeciwnie, pewnych niuansów szpitalnych nie da się
wyjaśnić w języku angielskim, dlatego arabski jest potrzebny, podobnie jak nauczycielom
czy lekarzom do przeprowadzenia wywiadu itd. Ten język rodzimy jest bardzo ważny.
Dla
mnie osobiście inną trudną kwestią jest klimat. Wysoka temperatura nie sprzyja mi
zbytnio, ale staram się unikać słońca. Natomiast bardzo mnie urzeka orientalna atmosfera
i otwartość ludzi. Arabowie są specyficzni. Jak już się zaprzyjaźnią, to ta przyjaźń
trwa bardzo długo. I nawet, gdy ktoś „podpadnie”, to oni są gotowi wybaczyć, zawsze
się uśmiechną i pozdrowią, także są bardzo otwarci i mili. Znamy też polskie środowiska,
których przedstawiciele założyli nowe rodziny. Na oddziale ginekologii pracuje np.
doktor Anna, która mąż jest Arabem, mają trójkę dzieci. To jest wspaniała rodzina,
zatem mit o studenckich małżeństwach polsko-arabskich jest nie do końca prawdziwy.
Czasami się udaje i te rodziny są rzeczywiście ułożone, religijne, bardzo poprawne.
-
Rozmawiamy również w kontekście 400-lecia polskiej prowincji. Chciałbym,
żebyśmy popatrzyli na obecność polskich bonifratrów na świecie. Oprócz Izraela
jesteście we Włoszech, gdzie jeszcze?
Błażej Kozłowski OH:
Bonifratrzy są obecniw ponad 50 krajach na całym świecie, bardzo rozrzuceni.
Jesteśmy np. w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Australii, w Wietnamie, a nawet
w Chinach, gdzie kilka lat temu powstała nowa placówka. Zatem jesteśmy w pełnym tego
słowa znaczeniu zakonem międzynarodowym. Np. w Japonii jest placówka prowincji austriackiej,
w Indiach placówka prowincji bawarskiej itd. Jeśli chodzi o Polaków, to poza naszym
krajem mamy placówki w dwóch miejscach: jedną na Ukrainie, w Drohobyczu, i drugą właśnie
tu, w Nazarecie.
- Polskich bonifratrów można również spotkać we
Włoszech albo w Watykanie, choćby w aptece watykańskiej…
Błażej
Kozłowski OH: To prawda, jesteśmy obecni w niektórych międzynarodowych
placówkach we Włoszech, w Watykanie, w Kurii Generalnej w Rzymie. Ostatnio jeden z
naszych braci był w rzymskim szpitalu na Isola Tiberina, tak więc we Włoszech jest
kilku polskich bonifratrów.
- A sztandarowe placówki bonifratrów w Polsce?
Jest ich kilkanaście…
Franciszek Salezy Chmiel OH: Tak,
w Polsce jest w tej chwili 12 placówek, trzynasta na Ukrainie, czternasta w Izraelu,
w sumie około 85 braci. Nowicjat mamy w Krakowie, postulat w Łodzi, a scholastykat
w Warszawie. Charyzmatem szpitalniczym dzielimy się przede wszystkim między sobą,
tj. między braćmi, ale staramy się też włączać do tego dzieła naszych świeckich współpracowników.
Już prawie tysiąc osób pracuje w naszych dziełach: w czterech szpitalach w Polsce
(w Łodzi, Krakowie, Marysinie i w nowym szpitalu w Katowicach), w domach pomocy społecznej,
w centrach medycyny naturalnej jak ziołolecznictwo czy terapia naturalna. Ostatnio
miał miejsce kongres dla Australii, Oceanii i dalekiego Wschodu, na którym reprezentowałem
Azję. Tam miałem okazję zobaczyć, jak bardzo szeroki jest wachlarz działalności braci
na świecie. Poproszono mnie o kilka zdań na temat, jak wygląda charyzmat szpitalnictwa
w Polsce, jak jest realizowany. To światło wypływające z dzielenia się charyzmatem
dodawało odwagi, zachęcało do zaangażowania braci przebywających na oddalonych krańcach
globu, gdzie sytuacja jest z pewnością bardzo trudna.
W tej chwili w Polsce,
a nawet tu, w Nazarecie, odczuwamy radość z tego, że już 400 lat służymy chorym, cierpiącym,
potrzebującym, bezdomnym, towarzyszymy w opiece społecznej, propagujemy „promocję
zdrowia”, staramy się o to, żeby w należyty sposób w kraju prowadzona była profilaktyka.
Przy naszych dziełach najczęściej są poradnie, gdzie udzielamy takich świadczeń. Staramy
się również o odpowiedni standard tych świadczeń. Oczywiście, wiąże się to z pewnym
kosztem, który trzeba ponieść, ale jest to bardzo cenne. Czytałem np. ostatnio w naszym
kwartalniku „Bonifratrzy w służbie chorym”, że szpital łódzki sklasyfikowany został
na piętnastym miejscu w rankingu szpitali prywatnych w Polsce. To jest bardzo dobra
nota. Ja jestem osobiście związany z tym szpitalem, miałem okazję przejmować go i
uruchamiać. To jest bardzo dobra wiadomość, że kładzie się nacisk na jakość i misję
charyzmatu szpitalnictwa. Wśród pacjentów słyszy się opinie, że czuć tę charyzmę.
-
Wspomniał Brat o wydawanym kwartalniku. W tym momencie natomiast trwają
zaawansowane przygotowania do uruchomienia tutaj gazetki szpitalnej, biuletynu…
Błażej
Kozłowski OH: To jest nowa inicjatywa. Ma to być magazyn poświęcony życiu
tego szpitala, jego aktywności, historii. Będzie ukazywał się w dwóch językach. Jednym
z nich będzie arabski, jako język miejscowy i zrozumiały dla tutejszej ludności. Drugim
językiem ma być natomiast angielski, ponieważ zamierzamy podzielić się naszym codziennym
życiem z czytelnikami w innych domach na świecie. Będziemy go wysyłać również do Polski.
Mam nadzieję, że będzie ciekawy i będziemy mogli się pochwalić tym, co robimy tu,
w szpitalu.
- W ten sposób wróciliśmy do tematu szpitala. Kiedy przechodzimy
przez oddział neonatologii, jedną rzeczą,
która uderza, jest to, że chyba większość pacjentek stanowią muzułmanki. Czy
wolą one rodzić w chrześcijańskim szpitalu, czy po prostu
jest tak, że muzułmanki więcej rodzą?
Franciszek Salezy Chmiel
OH: Jest to sprawa trochę złożona, dlatego, że szpital ma swoją tradycję. Od wielu
lat jest tak, że spośród kobiet, które mieszkają w okolicznych wioskach – obsługujemy
populację mniej więcej 250 tys. mieszkańców – większość rodzących w naszym szpitalu
to muzułmanki. To już jest tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie. Bywa tak,
że jedna muzułmanka rodzi 12 dzieci w naszym szpitalu. Domeną tych rodzin jest to,
że są wielodzietne. Ale są też w okolicy bardzo zaprzyjaźnione osoby z rodzin chrześcijańskich,
które również korzystają z naszego szpitala. Nie omijają nas również osoby pochodzenia
żydowskiego. Na oddziale geriatrii czasami większość pacjentów, osób starszych, którymi
się opiekujemy, to żydzi, którzy przyjechali z terenów byłego Związku Radzieckiego,
Rumunii czy Bułgarii i na tym oddziale korzystają z naszej opieki. Panuje zatem duża
różnorodność. Natomiast neonatologia jest rzeczywiście zdominowana przez Arabki wyznania
muzułmańskego, ale to nam w niczym nie przeszkadza. Jedyny kłopot to ten, że odwiedzają
je całe rodziny i wioski. Robi się tu wtedy jak na targowisku i nie da się utrzymać
porządku na oddziale czy zapanować nad tym. Jedyne, co ich chroni, to parawany pomiędzy
łóżkami. Czasami jest też tak, że sale są trójwyznaniowe, bo jest i żydówka, i Arabka
wyznania chrześcijańskiego czy muzułmańskiego.
- Jeszcze jedno pytanie
w kontekście jubileuszu 400-lecia polskiej prowincji. To także zachęta do spojrzenia
w przyszłość. Czy nazwa zakonu bonifratrów, która po włoskubrzmi
„fatebenefratelli” (dosłownie „bracia, czyńcie dobro”) jest jeszcze
dzisiaj atrakcyjna? Czy młodzi pukają do nowicjatów?
Franciszek
Salezy Chmiel OH: Myślę, że tak. Św. Jan Boży, który zapoczątkował to dzieło,
urodził się w 1495 r. Myślę, że ta rocznica jest też bodźcem, sygnałem i zachętą do
podjęcia tego trudu. Wielu z nas zostawiło zwykłe, codzienne życie. Podobnie wielu
młodych ludzi, którzy żyją czasem na religijnie średnim lub niskim poziomie, pociąga
postać św. Jana Bożego, heroiczność jego cnót i misja pomagania i czynienia dobra
drugim. „Bracia, czyńcie dobro” – dla siebie samych, ale też dla innych. Przez te
uczynki czynimy dobro też samym sobie, zaskarbiamy w przyszłości niebo czy zbawienie
i to jest na pewno atrakcyjne. Jest też druga strona tego powołania. Prawdą jest,
że „medycyna nie pachnie fiołkami”. To jest praca trudna i dla odważnych, to jest
dla osób, które nie boją się dotknąć chorego pacjenta, który czasami jest uciążliwy
i przykry w odbiorze, choć też czasami jest bardzo wdzięczny, miły, serdeczny i kochany.
Ta różnorodność wpisana w charyzmat pociąga wielu ludzi. Widząc np. 30 postulantów
w Wietnamie, byłem zaszokowany, że tylu młodych chłopaków poszło w komunistycznym
kraju do zakonu. W Polsce jest ich też około kilkunastu. To jest oznaka, że bonifratrzy
są nadal potrzebni. Podczas gdy wiele zakonów przeżywa kryzys powołań, u nas od kilkunastu
lat utrzymują się one na wyrównanym poziomie.