2009-04-15 17:55:48

Chrześcijaństwo przekracza etniczne bariery – rozmowa z o. Maciejem Jaworskim OCD z Rwandy


„Podczas modlitwy weszły bojówki żądając wydania tych, którzy należeli do plemienia Tutsi. Reszta powiedziała: «Bierzecie albo nas wszystkich albo nikogo. Nie jesteśmy ani Hutu, ani Tutsi, jesteśmy chrześcijanami, braćmi». I wszyscy zostali zamordowani. To byli ludzie świeccy” – 15 lat temu, podczas oktawy Zmartwychwstania, w Rwandzie doszło do dramatu ludobójstwa. W tym mrocznym czasie nie zabrakło heroicznych świadectw wiary. Zebrał je w książce „Spojrzenie z serca Afryki” o. Maciej Jaworski, karmelita bosy. Beata Zajączkowska rozmawiała z autorem, misjonarzem w Rwandzie.

- Jak powinniśmy patrzeć na Rwandę? W spojrzeniu na ten kraj, jego historię, ludzi, Kościół jest wiele stereotypów. Jak my, Europejczycy, możemy odkrywać ten kraj?

M. Jaworski OCD: Spojrzenie na Kościół w Rwandzie powinno być takie jak na każdy inny, gdzie z jednej strony jest radość, a z drugiej – ból. Jest to Kościół kolorowy, nie tylko czarno-biały. Stara się on podnosić nie tylko siebie, ale i innych. Myślę, że powinniśmy patrzeć na tutejszy Kościół jako na pewien wspólny wysiłek wyjścia z bólu wojennego, żeby nie pozwolić w nim się zamknąć.

- Pierwszy doświadczeniem Rwandy była dla Ojca praktyka tutaj jeszcze przed święceniami kapłańskimi. Po okresie pracy duszpasterskiej w Polsce powrócił Ojciec tutaj po święceniach. W tym czasie, kiedy Ojca tu nie było, jak Rwanda się zmieniła?

M. Jaworski OCD: Po sześciu latach, które spędziłem w Polsce, widać tu mniej ruin, a wiele domów odbudowanych. Gdy jeździliśmy po Rwandzie w 2000 r., było jeszcze dużo takich miejsc, które starsi współbracia wskazywali nam, mówiąc: Tam był dom naszych przyjaciół czy znajomych. Wiele było zarośniętych trawą placów. Teraz widać dużą pozytywną zmianę. Mniej jest kościołów spalonych, chociaż nadal się to zdarza. Na świątyniach w naszej diecezji widać nowe dachy. Katedrę pokryto nową blachą, a pamiętam, jak w 2000 r. na dachu rosły drzewka. Od strony materialnej zatem jest duży postęp. Jest on mniejszy z kolei, jeśli chodzi o spadek napięcia w społeczeństwie związanego z konsekwencjami ludobójstwa.

W naszym środowisku zakonnym również widać dużą zmianę, ponieważ na nowo otwarto nowicjaty. Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku dużo zgromadzeń je zamknęło i nie przyjmowało kandydatów, bo po wojnie i ludobójstwie rany były jeszcze za świeże. Pod względem formacyjnym szczególnie zgromadzenia zakonne wkładają potężny wysiłek, by pomagać młodym, przychodzącym z „bagażem” cierpienia. Jest bardzo bogaty program formacyjny: od strony psychologicznej, duchowej, życiowej. Jest dużo propozycji pomocy dla tych młodych ludzi.

- Wielu ludzi w Rwandzie mówi, iż ludobójstwo było konsekwencją tego, że dla Rwandyjczyka najpierw liczy się plemię, a potem religia. W pierwszej kolejności jestem Hutu, Tutsi czy Pigmejem, a dopiero potem chrześcijaninem. Tymczasem z rekolekcji, formacji korzystają jedni, drudzy i trzeci. Czy rzeczywiście przynależność plemienna wciąż dzieli, czy chrześcijaństwo nadal jest na drugim miejscu?

M. Jaworski OCD: Mnie osobiście trudno zgodzić się z tą opinią, choć jest dużo dowodów na to, że często to właśnie plemię jest pierwsze. Jednak nie można tak podsumować Rwandyjczyków. Jest wielu ludzi wkładających potężny wysiłek duchowy, by przekroczyć kategorię plemienną. Znam np. dziewczynę o imieniu Natasza. Jest młoda, dobrze wykształcona, po studiach z psychologii i pedagogiki. Mogłaby zarabiać duże pieniądze i robić karierę, bo jest z odpowiedniego plemienia, ale nie chce. Jest świecką osobą konsekrowaną we Wspólnocie Emmanuel, świadomie oddaje swoje życie Chrystusowi, żeby nie tworzyć podziałów, ale szukać ludzi. Ona pracuje akurat wśród dzieci chorych na AIDS i do głowy by jej nie przyszło, aby pytać: Z którego jesteś plemienia? Gdybym jej coś takiego zasugerował, poczułaby się obrażona – tak jest czysta w swoim sercu. Często przychodzi do naszego domu rekolekcyjnego na nocne czuwania, które organizujemy w krypcie pod kaplicą Najświętszego Sakramentu w nocy z piątku na sobotę od godz. 20 do 6 rano. Kiedyś zapytałem ją, czy nie jest już zmęczona, pracując z dziećmi chorymi na AIDS, które za kilka lat umrą. A ona mówi: „Tak, jestem zmęczona, ale gdybym nie miała tej adoracji, gdybym nie miała dni skupienia, to może rzeczywiście straciłabym nadzieję. Moja nadzieja jest zmęczona, ale chcę dawać tym ludziom Chrystusa, świadectwo, że nie są opuszczeni”. I ona absolutnie nie pomyślałaby nigdy o plemieniu.

Kolejny przykład to kobieta po pięćdziesiątce, ma na imię Eugénie. Jest świetnie wykształcona. Przez 30 lat mieszkała w Europie, dokąd uciekła w 1973 r. Wróciła tutaj w 2003 r., dokładnie po trzydziestu latach. Podczas wojny straciła matkę, brata i całą dalszą rodzinę. Wróciła, aby być małym zaczynem jedności. Tworzy sierociniec dla opuszczonej młodzieży, także dla ofiar ludobójstwa. I ona też mówi, że nie przyszłoby jej do głowy, żeby dzielić: oni – my, Hutu – Tutsi. Ta kobieta przekroczyła już tę barierę, bo zamknięcie się w swoim plemieniu jest wielkim ograniczeniem. Są ludzie, którzy wychodzą ponad to i są wolni. Dlatego bałbym się powiedzieć, że przynależność plemienna przewyższa wiarę. Głęboka wiara przekracza plemię, a tam, gdzie wiara jest płytka, człowiek daje się zamknąć.

Kolejny przykład: pewien młody chłopak był w seminarium. Opuścił je nie dlatego, że miał problemy – mógł spokojnie kontynuować formację. Ale mówił, że poczuł głęboki apel, Boże wezwanie do tego, by poświęcić się najbiedniejszym. Mówił, że jako księdzu trudno by mu było poświęcić całe życie tym najmniejszym, a chciał pracować wśród całkiem zapomnianych. Wystąpił więc z seminarium, założył młodą wspólnotę braci, którzy chcą pracować wśród Pigmejów. Są oni opuszczeni, być może sami też się marginalizują z powodów kulturowych. Człowiek, który mógłby być kapłanem, tzn. mieć również dosyć znaczącą pozycję w społeczeństwie, jednak nie chciał. Czuł się posłany do tych „najmniejszych”, a nie jest Pigmejem. Przychodzi często do naszego ogrodu czytać Słowo Boże. Jednego razu powiedział mi: Pod tym bananowcem dostałem to „światło”, tu odkryłem Słowo Boże, wzywające mnie do „najmniejszych”. Czasami, jak się człowiek zastanawia nad tymi dużymi tajemnicami, to, choć nie wiadomo kiedy i jak, Słowo Boże przychodzi, dotyka, podnosi, powołuje, znajdzie człowieka gdzieś „między bananami”. Głęboka wiara przekracza narodowość, przekracza bariery plemienne.

- Wymienił Ojciec Wspólnotę Emmanuel. Ona jeszcze przed wojną czyniła, ale i teraz czyni bardzo dużo dobra jeśli chodzi o Kościół w Rwandzie, o przebaczenie, pojednanie, modlitwę, o to żywe świadectwo wiary

M. Jaworski OCD: Ich moc polega też na świadectwie wiary ludzi świeckich. To nie jest zamknięty Kościół sióstr zakonnych i księży, którzy „instytucjonalnie” mają głosić Ewangelię. To są ludzie, którzy pracują i walczą o utrzymanie swoich rodzin, którzy borykają się z tymi samymi problemami, co inni, a jednocześnie nie tylko mają czas, ale zarazem pragnienie i siłę, by go poświęcać. Myślę też, że moc tej wspólnoty w Rwandzie wiąże się z jej początkami. Jej tutejszy założyciel, były seminarzysta o skomplikowanym życiu rodzinnym, przeżył nawrócenie dzięki świątobliwości żony. Nawrócił się głęboko, gdy został przyjęty na nowo; zdradził żonę, miał dziecko, ale żona mu przebaczyła. Wrócił i po głębokim doświadczeniu nawrócenia oboje zaczęli prowadzić głębokie życie rodzinne. Założyli Wspólnotę Emmanuel właśnie tutaj, w Rwandzie. I on często powtarzał żonie: „Mamy mało czasu!”. Ten człowiek podczas wojny świadomie oddał swoje życie. On i jego żona zostali zamordowani wraz z czworgiem dzieci, w obronie jednego z sąsiadów. Wspólnota ma więc fundamenty bardzo silne. Młodzi ludzie, którzy formują się w tej wspólnocie, mają najmocniejszy punkt odniesienia, mają męczennika.

- Jak się mówi o ludobójstwie w Rwandzie, to górę bierze przeważnie to, co złe: cierpienie, wzajemne mordowanie. Spróbujmy to odwrócić i spojrzeć przez pryzmat dobrych świadectw. Czy Ojciec przez lata swojej pracy słyszał o ludziach, którzy ginęli, ratując innych, którzy za innych oddawali świadomie swoje życie?

M. Jaworski OCD: Słyszałem o wspólnocie charyzmatycznej z Kigali, stolicy kraju. W czasie, kiedy bojówki krążyły po ich dzielnicy, ludzie ci, pochodzący zarówno z plemienia Hutu, jak i Tutsi, modlili się razem. Podczas modlitwy bojówki wkroczyły, żądając wydania należących do jednego z plemion. Reszta powiedziała wtedy: „Bierzecie albo nas wszystkich, albo nikogo. Nie jesteśmy ani Hutu, ani Tutsi – jesteśmy chrześcijanami, braćmi”. I wszyscy zostali zamordowani, a to byli ludzie świeccy.

Pewna siostra zakonna w północno-zachodniej części Rwandy, przy granicy z Kongo, była przełożoną domu. Jej brat był jednym z wysokich urzędników państwowych poprzedniego reżimu. Uprzedził ją, mówiąc: „Uciekaj, załatwię ci papiery, jako moja siostra możesz uciec”. Ona odpowiedziała, że nie zostawi współsióstr. On do końca nie wierzył jej, że może tak postąpić. Rzeczywiście następnego dnia przyszły bojówki. Żołnierze byli uprzedzeni, że przełożonej, siostry generała, prawdopodobnie nie będzie. Okazało się, że jednak nie uciekła. Dali jej jeszcze jedną szansę na ucieczkę. Odmówiła wprost: „Nie, zostaję z moimi siostrami!”. Rozwścieczeni odrzuceniem propozycji powiedzieli, że skoro tak, to zginie ostatnia. I rzeczywiście, zamordowano ją na samym końcu. Na własne oczy widziała śmierć każdej ze współsióstr. Wrzucono ją do wspólnej mogiły. Następnego dnia przyjechał jej brat-generał, kazał odkopać dół, ubrać jej ciało i osobno ją pochować. Wtedy modlił się nad jej grobem: „Módl się za nas, by Bóg przebaczył nam to, co uczyniliśmy”. To jest najmocniejsze świadectwo, które człowiek może dać.

Lawrence przed wojną bardzo udzielał się w kościelnych ruchach. Gdy wybuchły rzezie, a było to w Butare, zabrał od biskupa klucz do magazynu. Dostał pozwolenie na rozdanie wszystkich zasobów żywnościowych, które tam się znajdowały. Wynosił je w koszyczkach i kieszeniach. Wchodził do obozów i rozdawał ludziom jedzenie, a potem wracał do magazynu. Gdy żołnierze zorientowali się, że nie jest z nimi (on był Hutu), nie wpuszczali go już do tego obozu. On zatem posyłał dzieci, które przechodziły przez dziury w płocie, i w ten sposób dalej rozdawał fasolę czy chleb.

To są konkretne świadectwa ludzi, którzy w tych ekstremalnych okolicznościach nie dali się zamknąć w małym etnicznym światku. W takich okolicznościach trudno wymagać od ludzi heroizmu, jednak ten heroizm był. Teraz mamy jeszcze za mały dystans od tej wojny, ale on się zwiększy. Kolejne pokolenie będzie mogło brać przykład nie tylko ze świętych z Europy, ale też ze świętych ludzi, którzy wyrośli tutaj, „pod tymi bananowcami”. Tych świadectw jest już naprawdę dużo. Trzeba tylko, żeby Kościół zebrał bogactwo duchowe ludzi, którzy oddali życie, i dał je za przykład dla kolejnych pokoleń. To bogactwo już jest. Trzeba je odkryć i pielęgnować.

- W swojej książce zbiera Ojciec świadectwa wiary Kościoła w Rwandzie. Jest to jakby „dziennik duchowy”. Czego Ojciec sam się przy tym nauczył? Co odkrył?

M. Jaworski OCD: Gdy widzę ludzi żyjących w tych warunkach, porusza mnie to, że mimo wszystko nie poddają się, że mimo nędzy się nie załamują. Odwiedzałem ostatnio naszych sąsiadów. Wystarczy przenocować jedną noc w takim domku i można się załamać. Jednak ci ludzie rano w kościele śpiewają: „Oddajemy Ci, Panie, nasze ofiary”. Co więcej, są uśmiechnięci, choć wiedzą, że po godzinnej Mszy św. wrócą do swojego glinianej chaty, gdzie nie mają nic. Przychodzą do nas, proszą o pomoc i nawet, jeśli jej nie otrzymają, nie załamują się. Ja nie wiem, jak oni sobie radzą, jak znajdują wystarczającą ilość jedzenia, jak przy cenach, które są w Rwandzie, znajdują środki na to, żeby chociaż jedno dziecko posłać do szkoły. Mimo to nie tracą nadziei. To jest trzymanie się „okruchów nadziei”.

- Książka nosi tytuł „Spojrzenie z serca Afryki”. Co chciałby Ojciec, żebyśmy dostrzegli?

M. Jaworski OCD: Żebyśmy spostrzegli tę rzeczywistość nie tylko jako Trzeci Świat, ale jako normalny świat. To są ludzie, którzy chcą normalnie żyć, mają te same pragnienia, co my. Może mają trochę inne od naszych problemy, ale w głębi serca te pragnienia i problemy są takie same. Chodzi o spojrzenie na Afrykę jak na normalnych ludzi, normalny Kościół, który tak pragnie być widziany. Wiadomo, że jest on biedny, poraniony, ale normalny. Obyśmy nigdy nie patrzyli wzrokiem poniżającym, oceniającym z góry. Mamy tysiąc lat więcej kultury chrześcijańskiej, jednak jakie to ma znaczenie, skoro każdy i tak musi wszystko na nowo w swoim życiu przeżyć. Jeżeli chodzi o samo „spojrzenie”, to kwestia ta zawsze mnie intrygowała. Np. spojrzenia dzieci: być może dzięki nim jestem w Afryce. Chodzi o to, żeby widzieć człowieka nie tylko w małym, zamkniętym światku – jako członka plemienia Hutu czy Tutsi, jako Rwandyjczyka czy Afrykańczyka. Nie! Spojrzenie musi to przekraczać, musi ogarniać całego człowieka. Ci ludzie, kiedy czują się widziani normalnie, przychodzą z niesamowitym zaufaniem, otwartością, nie boją się. Przekraczają granicę także wtedy, gdy się na nich normalnie spojrzy.

Rozm. B. Zajączkowska/ rv








All the contents on this site are copyrighted ©.