Mimo wszystkich problemów można w Angoli żyć lepiej – rozmowa z ks. Henrykiem Ślusarczykiem
SVD
Ks. Henryk Ślusarczyk, werbista, od 13 lat pracuje w Angoli. Był m.in. rektorem seminarium
duchownego w Ndalatando oraz przewodniczącym diecezjalnej komisji ds. młodzieży.
-
Jak to się stało, że misjonarz werbista został rektorem seminarium w Angoli?
H.
Ślusarczyk SVD:Przede wszystkim Ndalatando jest diecezją nową.
Istnieje dopiero od 19 lat. Kiedy werbiści podjęli w niej pracę, nie posiadała ani
jednego kapłana diecezjalnego. Dlatego biskup wyznaczony do pracy w tej diecezji,
poprosił, aby Zgromadzenie Słowa Bożego zaopiekowało się seminarium, prowadząc pracę
wychowawczą i powołaniową.
- Co u tych początków było najtrudniejsze?
Jakim wyzwaniom musiał Ksiądz stawić czoła?
H. Ślusarczyk SVD:Było sporo wyzwań. Po pierwsze, był to czas wojny. Sytuacja był trudna – tereny
zaminowane, dużo napadów ze strony partyzantów czy uzbrojonych grup, problemy społeczne
i ekonomiczne. Nie było żywności. Musieliśmy jeździć po nią daleko, do stolicy. Często
dochodziło do tego, że przez tydzień czy nawet miesiąc mieliśmy tylko ryż lub fasolę
i trzeba było dzielić to dosyć skrupulatnie, żeby wystarczyło.
Innym dosyć
Problemem dosyć poważnym jest przygotowanie młodzieży w rodzinie, ponieważ rodzina
w Angoli nie jest typowo chrześcijańska czy katolicka. Często rodzice należą do jednej
wiary, babcia do drugiej, tylko dziadek jest katolikiem i później wnuczek idzie do
seminarium. A zatem w seminarium wychowanie czy formacja polega nie tylko na nauce
filozofii i teologii, ale przede wszystkim na wpajaniu podstawowych prawd wiary i
zasad życia chrześcijańskiego. Dopiero później przychodzi czas na rzeczy bardziej
zaawansowane.
- Czym formacja seminaryjna tutaj różni się od
tej w Polsce?
H. Ślusarczyk SVD:Myślę, że ogólnie
praca ta jest bardzo podobna jak w Polsce czy jakimkolwiek innym kraju. Mamy do czynienia
z ludźmi młodymi, którzy są w okresie burzliwego rozwoju emocjonalnego. Poszukują
dróg, pojawia się wiele pytań, na które szukają odpowiedzi. Różnica jest na pewno
w tym, że przygotowanie w rodzinie jest bardzo słabe, jeżeli chodzi o życie wiarą,
ale również, jeżeli chodzi o zasady moralne. Społeczeństwo tego również nie gwarantuje.
Drugim problemem jest fakt, że większość tych młodych chłopaków – w latach mojej pracy
w Ndalatando – pochodziła z rejonów objętych wojną, a więc doświadczała różnego rodzaju
dramatów. Młodzi byli świadkami masakr, gwałtów, napadów, morderstw. To sprawiało,
że trzeba było do nich podejść inaczej, z większą cierpliwością, uważniej ich wysłuchać
i przybliżyć się do ich problemów, być bardziej ojcem czy mamą niż wychowawcą, rektorem.
-
Benedykt XVI spotyka się także z seminarzystami, z osobami zakonnymi,
z kapłanami Angoli. Przyjeżdża tu jako pasterz i głowa
Kościoła. Jakie zdaniem Księdza powinien podjąć tematy, o czym powinien
mówić do młodych ludzi, którzy weszli dopiero na drogę przygotowania do
kapłaństwa albo już są księżmi?
H. Ślusarczyk SVD:Uważam za rzecz bardzo ważną, żeby każdy duszpasterz – tak Ojciec Święty, jak
biskup czy kapłan, któremu zostali powierzeni jacyś wierni – przede wszystkim zwracał
się do tych ludzi z dużą wiarą, nadzieją, miłością, dobrocią ukazując ludzkie oblicze
Jezusa Chrystusa, który przychodzi, staje obok drugiego człowieka nie po to, żeby
go karać, ale żeby mu pomóc. W konsekwencji wzbudzi to nadzieję, że mimo tych wszystkich
problemów, z którymi spotykamy się w Angoli, jednak można iść do przodu, można zmienić
życie, można żyć lepiej. Mimo że wszyscy przeklinają na drodze, że są bardzo zdenerwowani,
mimo korupcji, mimo wszystkich innych problemów, jednak można być człowiekiem, który
kocha, który przebacza, który jest obok drugiego wtedy, kiedy ten go potrzebuje.
-
Angola ma za sobą pięć wieków ewangelizacji, ale teraz, na początku trzeciego
tysiąclecia, miejscowy Kościół boryka się z brakiem powołań. Z czego
to wynika?
H. Ślusarczyk SVD:Powodów, jak zwykle,
jest wiele. Jedną z przyczyn braku powołań, czy raczej ich niestałości, jest sytuacja
społeczno-ekonomiczna kraju oraz wychowanie w rodzinie. W momencie, kiedy sytuacja
jest trudna i każdy musi walczyć o przetrwanie, zwłaszcza w dużych miastach, rodzina
zajmuje się bardziej kwestią przeżycia niż wychowania. To sprawia, że albo jest mniej
powołań, albo są one słabsze, brakuje wytrwałości. Druga sprawa to państwo, które
oferuje młodym ludziom wiele atrakcyjnych prac. Seminarium diecezjalne czy zakonne
jest jedną z lepszych szkół, gdzie można otrzymać dobre wykształcenie, gruntowniejsze
niż w szkołach państwowych. Dlatego rząd stara się młodych ludzi, szczególnie naszych
seminarzystów po filozofii, zwabić do studiowania na innych kierunkach. Zaprasza ich
do pracy w urzędach państwowych, ponieważ są dobrze wykształceni, a z drugiej strony
mają przygotowanie pedagogiczne, ważne w pracy urzędowej.
- Na apostolat
tutejszego Kościoła składa się także praca z młodzieżą. Był Ksiądz przewodniczącym
diecezjalnej komisji ds. młodzieży. Jak Kościół pomaga młodzieży? Jak
inwestuje w młodzież?
H. Ślusarczyk SVD:Jeżeli chodzi
o moją pracę w diecezji Ndalatando, to ona na celu przede wszystkim integrowanie młodych
ludzi. Organizowaliśmy spotkania na poziomie diecezji czy parafii, aby ludzie z różnych
wiosek, którzy w czasie wojny byli rozdzieleni, mogli się spotykać, wspólnie modlić
się, rozmawiać o swoich problemach, troskach, radościach. Nie było to może zbyt ambitne,
ale na bardzo podstawowym poziomie pomagało tym ludziom zobaczyć, że Angola to nie
tylko ich plemię czy wioska, ale coś więcej.
- Czy Kościół stawia
czoło wyzwaniom związanym z szerzącą się narkomanią, prostytucją, dziećmi ulicy?
Czy angażujesię też w taki sposób?
H. Ślusarczyk
SVD:Tak, można to zobaczyć w wielu miejscach. Przede wszystkim Kościół
w dużych miastach zajmuje się tzw. dziećmi ulicy. Kiedyś były to sieroty wojenne,
których rodzice zginęli w czasie walk. Obecnie „dzieci ulicy” to takie, których rodzice
nie mają środków, żeby się nimi opiekować, albo są to dzieci oskarżane o czary. Muszą
one uciekać z domu, ponieważ mogą zostać zabite. Kościół zajmuje się tymi dziećmi.
My jako werbiści w Luandzie mamy jeden z największych ośrodków dla „dzieci ulicy”.
Oprócz tego organizujemy różne programy, jeśli chodzi o profilaktykę AIDS. Wspieramy
także młodzież w kształceniu się w szkołach podstawowych czy średnich. Coraz częściej
skupiamy się również na pomaganiu młodzieży i dzieciom w poznaniu własnej historii
i tradycji. Organizujemy nawet kursy w lokalnych językach.
- W 1992 r.
był w Angoli Jan Paweł II, teraz przyjeżdża Benedykt XVI. Co ta wizyta
może dać tutejszemu Kościołowi? Czy liczy Ksiądz na to, że przyniesie
ona jakieś konkretne owoce?
H. Ślusarczyk SVD:Myślę, że przyniesie ona owoce. Nie wiem, czy szybko, nie wiem, jak konkretne,
ale mam nadzieję, że jakieś owoce przyniesie. Prawdę mówiąc, nie skupiałbym się za
bardzo nad tymi owocami. Myślę, że teraz dużo ważniejszy od samych owoców wizyty Benedykta
XVI, bo naprawdę trudno mi je przewidzieć, jest sposób, w jaki ludzie przeżyją spotkanie
z Papieżem. To się odnosi do chwili obecnej. Nie chcę uogólniać, że dla Afrykańczyków,
ale przynajmniej dla Angolczyków i mieszkańców Luandy ważny jest dzień dzisiejszy.
Co będzie jutro? Słońce czy deszcz – trudno powiedzieć. Ale ważny jest dzień dzisiejszy.
Patrząc na parafię i różne organizacje, można powiedzieć, że te owoce już są. Widać
jakąś jedność, wysiłek, pracę. To wszystko, co dzieje się, jeśli chodzi o kler i wiernych,
to duże zaangażowanie jest już moim zdaniem owocem wizyty Papieża.
- Ksiądz
przyjechał do Angoli już po wizycie Jana Pawła II. Czy
ludzie mówią o jakichś owocach tamtego spotkania z Papieżem?
H.
Ślusarczyk SVD:Trudno mówić o owocach konkretnych, ale może takim
pośrednim owocem jest fakt, że o Janie Pawle II ludzie cały czas mówią: „Nasz Ojciec”.
Jego sposób spotykania się z ludźmi, rozmawiania z nimi głęboko zapadł w serca Angolczyków.
Do dzisiaj, jak mówię, że jestem Polakiem, od razu mówią: „To jesteś kuzynem Jana
Pawła II, albo kimś z rodziny”. A jak dodaję, że mieszkałem 80 km od miejsca, gdzie
mieszkał Papież, to już na sto procent uważają, że byłem z jego rodziny. Jan Paweł
II był odbierany w sposób bardzo rodzinny, tak jakby był członkiem rodziny angolskiej.
Bez szukania jakichś wielkich owoców w postaci np. nawróceń, które na pewno się dokonały,
myślę, że fakt, iż został on potraktowany jak swój, dla mieszkańców Angoli jest bardzo
ważny i jest to wielki owoc jego wizyty.