2009-03-12 18:00:27

Nie przywiązywał do siebie, prowadził do Jezusa - zmarłego ks. Czesława Drążka SJ wspomina ks. Władysław Gryzło SJ*


- Znaliście się jeszcze z czasów studenckich. Jak go Ksiądz pamięta?

Ks. Władysław Gryzło SJ: Minęło prawie 40 lat od roku, w którym się poznaliśmy. Kończyłem wtedy szkołę średnią. W dniu jego śmierci trudno mi zebrać myśli. Mam wrażenie, że nie będę mówił tylko w imieniu własnym, ale i wszystkich wspólnych przyjaciół, którzy od lat 1960., 1970. aż do dzisiaj spotykali go chętnie i z przyjemnością. Kryje się za tym bardzo wiele przeżyć, które miały znaczący wpływ na nasze życie. Byliśmy wtedy młodzi, ważyły się nasze życiowe wybory, przygotowanie do nich. O. Czesław błogosławił liczne małżeństwa, chrzcił dzieci. Dzisiaj jego wychowankowie są dziadkami. Ja sam stałem wtedy na rozdrożu i też zastanawiałem się, jaką drogę życia obrać. Na szczęście jego obecność okazała się bardzo pomocna w tym, że odkryłem życie zakonne i kapłaństwo.

- O. Czesław był wtedy duszpasterzem WAJ-u, czyli krakowskiej Wspólnoty Akademickiej Jezuitów.

Ks. Władysław Gryzło SJ: Był duszpasterzem akademickim. Wokół niego i wokół ośrodka jezuitów gromadzili się studenci z licznych uczelni Krakowa. Specyfiką tamtego pierwszego okresu, tego rodzaju grup i wspólnot, było to, że oprócz relacji typowo studenckich ludzie z różnych uczelni mogli się naprawdę zaprzyjaźnić. Temu bardzo sprzyjał o. Czesław. Te przyjaźnie przekładały się później na niezwykłe współtworzenie liturgii, która właśnie w tamtych latach zaczynała zmieniać swoją formę. Powstawały grupy śpiewające, tzw. schole, grupy gitarzystów, którzy w sposób na tamte czasy nowy towarzyszyli śpiewowi liturgicznemu. Msze św. celebrowane przez o. Czesława gromadziły zarówno studentów, jak i ich rodziny, przyjaciół. To były oczekiwane Msze św. Bardzo ceniono jego słowo, gdyż głosił katechezę nie odbiegającą od życia, przeciwnie, przekładającą się na to, jak pięknie i radośnie żyć.

- Dawni studenci WAJ-u potrafili przyjeżdżać niemalże co roku na spotkania z Janem Pawłem II. Przecież w tamtych czasach duszpasterstwa akademickiego arcybiskupem krakowskim był Karol Wojtyła.

Ks. Władysław Gryzło SJ: To, co my czuliśmy w stosunku do naszego duszpasterza, w podobny sposób odnosiło się i do pasterza Kościoła lokalnego. Wydaje się, że Jan Paweł II bardzo sobie cenił przyjazne relacje z ludźmi, których znał wcześniej. Osobiście miałem okazję uczestniczyć w czterech czy pięciu spotkaniach w Castelgandolfo. Przyjeżdżało tam 150-200 osób, wychowanków o. Czesława, których również Papież znał. To były przepiękne spotkania. Śpiewaliśmy piosenki, był czas na wspomnienia w obecności dzieci i wnuków tychże wychowanków. I Papież, podobnie jak niegdyś w Krakowie, potrafił bardzo spontanicznie, od serca wypowiadać się i wspominać, wyraźnie ciesząc się tego rodzaju spotkaniami.

- Tę przyjaźń ze środowiskiem WAJ-u o. Czesław kultywował, jak słyszałem, także w czasie swoich wakacji. Kilkakrotnie potrafił się spotykać z byłymi wychowankami.

- Ks. Władysław Gryzło SJ: Nawet udało się robić takie „powtórki z historii”, czyli wyjechać razem. Cztery czy pięć lat temu wybraliśmy się w takiej grupie dwudziestoparoosobowej, specjalnie zorganizowanej przez wychowanków, chcąc przejechać całe Bieszczady. Zaglądnęliśmy również do Wetliny, gdzie przed niemal 40 laty z pierwszą grupą udał się na obóz wędrowny. Ponieważ grupy były wtedy śledzone i prześladowane przez władze komunistyczne, dlatego skryli się pod lasem głęboko za Wetliną. Szukaliśmy tej polany, na której były rozbite namioty. Dokładnie udało się odnaleźć to miejsce. Zobaczyliśmy, rosną tam już dość grube drzewa, że zbudowano most. Wówczas był to teren zupełnie dziki. To jest przykład, że nawet po 40 latach można, wspominając przeszłość, podbudowywać teraźniejszość, umacniając się w dzisiejszych faktach i wydarzeniach.

- O. Czesław przyjechał do Rzymu w 1980 r., by przez trzy lata pracować w centralnej redakcji Radia Watykańskiego. Wcześniej był jednak rektorem w krakowskim kolegium jezuitów, przełożonym… m.in. kleryka Władysława Gryzło.

Ks. Władysław Gryzło SJ: Rzeczywiście, był zarówno moim rektorem, jak i wciąż duszpasterzem, którego spotykałem przed rozpoczęciem życia zakonnego. W tej podwójnej roli odnajdywałem się dość dobrze. Przede wszystkim czułem, że nic się nie zmieniło, że darzy mnie ogromnym zaufaniem. Przyznam, że nieraz korzystałem z tzw. „domyślnych pozwoleń”. Często spotykaliśmy się w środowisku, do którego i on i ja byliśmy zaproszeni. Nigdy nie miał zastrzeżeń. To znaczy: ufał moim postawom. Świadomie starałem się nie zapominać, że jestem już zakonnikiem, a jednocześnie tym samym kolegą i przyjacielem byłych studentów i studentek z tego środowiska. Fakt, że to trwa do dzisiaj znaczy, że miało dobre podstawy katechezy i formacji, tej szkoły modlitwy, jaką się podzielił z nami o. Czesław i jaka trwa rzeczywiście już kilkadziesiąt lat.

- Można powiedzieć, że jego życiową fascynacją była postać obecnie błogosławionego o. Jana Beyzyma. Prowadził dochodzenie w procesie beatyfikacyjnym, co więcej, jako wicepostulator jest autorem tzw. Pozycji w procesie beatyfikacyjnym. Czy ks. Drążek żył ideałami Beyzyma?

Ks. Władysław Gryzło SJ: O jego podopiecznych zawsze mówił, że są najuboższymi z ubogich. Zresztą miał okazję być na Madagaskarze, gdzie o. Beyzym posługiwał. Jest to wielki rozdział jego życia, uwidoczniony w licznych artykułach i książkach na temat Posługacza Trędowatych na Madagaskarze. Sam zresztą współzałożył Towarzystwo Przyjaciół Trędowatych im. o. Beyzyma. To jest kolejne środowisko ludzi mocno złączonych zarówno ideowo, jak i więzami przyjaźni. Przekłada się to bardzo wymiernie na wspieranie dzisiejszych trędowatych na Madagaskarze i w Indiach. Jedna z naszych koleżanek, wychowanek o. Czesława, jest odpowiedzialna za leczenie trędowatych w Luizjanie w Stanach Zjednoczonych.

- O. Czesław był duszpasterzem akademickim, jeśli dobrze wyliczyłem, przez 17 lat. Później, gdy na dobre osiadł w Rzymie, przez kolejnych 16 lat był redaktorem naczelnym polskiego wydania „L’Osservatore Romano” (od 1991r. aż do wylewu w marcu 2007 r.). Mieliście wówczas kontakt?

Ks. Władysław Gryzło SJ: W ciągu roku okazjonalny, a regularny w czasie wakacji. Do dobrej tradycji należało spotkać się z o. Czesławem w czasie jego urlopu w Polsce. Wtedy przynajmniej w dwóch, trzech miejscach takie spotkania się odbywały: w Krakowie lub pod Krakowem, w regionie sądeckim, czy w Zakopanem. To były spotkania, w których z jednej strony bardzo łatwo powracało się do dobrych początków, zapisanych w pamięci, w naszych emocjach. Z drugiej strony było to jego dalsze dzielenie się tą drogą, na którą wszedł w Rzymie, w czasie posługi Papieża Wojtyły. Był z nim złączony osobiście bardzo głęboko, podobnie jak i my, gdyż spotykaliśmy się i wcześniej, i później. Te spotkania przybliżały nam życie, posługę Papieża, nawet jeśli o. Czesław nie wchodził często w szczegóły, to jednak widać było wyraźnie, jak bardzo ta obecność w redakcji „L’Osservatore Romano” jest złączona z troską o wspieranie Papieża.

- Po pierwszym wylewie, którego o. Czesław doznał w 2007 r., przez jakiś czas nie było jego następcy, pracę kontynuowali sami członkowie redakcji, bez szefa. Pamiętam radość w oczach o. Drążka, kiedy dowiedział się, że jego następcą będzie wychowanek, o. Gryzło. Ojciec mu z bliska towarzyszył w ostatnich miesiącach. Jaki to był czas? O. Czesław spędził go przecież na wózku inwalidzkim...

Ks. Władysław Gryzło SJ: Tak rzeczywiście było. Nawiązując do tego momentu, kiedy wybór padł na mnie: wydaje mi się, że nikt nie brał specjalnie pod uwagę tego, żeśmy się znali wcześniej. Ale rzeczywiście tak się złożyło, że wychowanek został ściągnięty z dość dużej odległości, z Chicago, żeby zastąpić go w redakcji, w której wakat trwał półtora roku. Kiedy tu przyjechałem, przede wszystkim zauważyłem rzecz niezwykłą i piękną, jeśli chodzi o własny dom zakonny. Wśród wielu współbraci ojciec asystent Adam Żak zajął się o. Czesławem w ciężkiej chorobie i rekonwalescencji w sposób tak wyjątkowy, że to było dla mnie i zdumiewające, i naprawdę pociągające do tego, żeby samemu się w to jakoś włączyć, pomóc ciężko choremu człowiekowi. Od kilku miesięcy staraliśmy się dopełniać fachową rehabilitację, którą przechodził, cieszyliśmy się owocami, związanymi zarówno z tym, że coraz łatwiej się wysławiał, że robił postępy w chodzeniu. No i przez kilka miesięcy starałem się z nim robić przechadzkę, dopełniając to, co się udawało osiągnąć w czasie rehabilitacji. Zostało to przerwane w chwili, kiedy były najlepsze nadzieje, że będzie mógł być bardziej samodzielny. Po prostu został odwołany. Tak jak to bywa w życiu wszystkich ludzi. Próbujemy zintegrować to doświadczenie, starając się odczytać życie tego człowieka najlepiej jak potrafimy, dotykając również tego, co ludzkie, co mogliśmy przy tej okazji przeżyć my współbracia, również wychowankowie, którzy zachowujemy ogromną wdzięczność wobec niego, ale nade wszystko wobec Boga, który postawił takiego człowieka na drodze naszego życia.

- Zdaję sobie sprawę, że niełatwo jest mówić o przyjacielu w dniu, w którym umarł. Jednak postawię to pytanie. Jakim był człowiekiem, co w nim pociągało najbardziej?

Ks. Władysław Gryzło SJ: Pociągało to, że w czasie, kiedy w środowiskach społecznych, kościelnych żyło się w dużej anonimowości, on potrafił zauważać ludzi indywidualnie, był zainteresowany, potrafił wysłuchać, pamiętał o pewnych wydarzeniach. To rozbudzało ludzkie emocje. I choć rosła jego wartość w życiu ludzi, to jednocześnie wyraźnie było czuć, że on nie przywiązuje do siebie, że podprowadza do Jezusa. O Jezusie zawsze mówił, że najważniejszy jest On, Jego Ewangelia. Stąd uczył modlitwy, był też bardzo maryjny, jak polscy pasterze i Papież. To nam zostawia w spadku. Takiego go wspominamy. Uczył przyjaźni, ale wskazywał na największego Przyjaciela. I to jest cały fundament.

Rozm. ks. J. Polak SJ

* Tekst jest zapisem rozmowy wyemitowanej w Radiu Watykańskim 11.03.2009 r.








All the contents on this site are copyrighted ©.