Angola: najważniejsze jest pojednanie – rozmowa z o. Stanisławem Wróblem CSsR
Kościół angolijski jest najstarszym Kościołem Czarnej Afryki. Kościołem, którego
żywotność i wiarygodność dała o sobie znać w tragicznych czasach, trwającej ponad
40 lat, wojny domowej. 40 zabitych misjonarzy, 70 uprowadzonych, dziesiątki wydalonych
z kraju. Świeccy katechiści, którzy z narażeniem życia szli przez pola minowe, by
dotrzeć z Ewangelią do kolejnych wiosek. Kościół w Angoli stał się niekwestionowanym
autorytetem moralnym, był z ciemiężonym ludem i zarazem włączał w proces demokratyzacji.
Teraz angażuje się w budowanie przebaczenia i pojednania. 20 marca do Angoli przebędzie
Benedykt XVI. Z ojcem Stanisławem Wróblem, redemptorystą, rozmawiała Beata Zajączkowska.
-
Jakie było pierwsze zetknięcie z Angolą?
Stanisław Wróbel
CSsR: Zniszczony kraj, takie wrażenie zostaje po odwiedzeniu Angoli. Pierwsze
wspomnienie wiąże się jednak z przylotem. Na lotnisku uświadomiłem sobie, że wszyscy
podbijają specjalne żółte książeczki. Było to świadectwo szczepień. Ja tego nie miałem,
co powinno się wiązać z nie wpuszczeniem mnie do kraju. Podszedłem do kontroli, byłem
w koloratce. Urzędnik szeroko się uśmiechnął, niczego nie sprawdzając, wbił gdziekolwiek
pieczątkę i życzył mi dobrego pobytu. Uświadomiłem sobie, że to nie jest zasługa tego,
że jestem „białym”, bo wszyscy inni byli dokładnie kontrolowani. Była to zasługa Kościoła,
który spełnił swoją rolę w trudnym czasie wojny wyzwoleńczej. Najpierw spod kolonizacji,
a następnie wojny domowej. W sumie trwała ona 40 lat, zaczęła się w 1961 r., a skończyła
dopiero w kwietniu 2002 r.
- Historia Angoli jest naznaczona pasmem cierpień
i wojen. Jak to się przekłada na dzień dzisiejszy?
Stanisław
Wróbel CSsR: Angola stała się kolonią portugalską w 1482 r. i była nią dokładnie
493 lata. Portugalczycy wywarli wielkie piętno. Widać to na każdym kroku. Jednak wszelkie
osiągnięcia – Angola np. słynęła kiedyś z najlepszych dróg w Afryce – zniszczyła wojna.
Najpierw wyzwoleńcza przeciwko Portugalczykom, a następnie domowa. Kiedy Portugalczycy
mieli opuścić Angolę, zawarto w 1974 r. układ z Alvor. Dotyczył on trzech głównych
ugrupowań wyzwoleńczych. Wszystkie były komunizujące. Zostały założone przez Angolijczyków,
którzy studiowali w Portugalii. Wówczas portugalskie uczelnie były pod dużym wpływem
idei komunistycznych. Wracając więc po studiach do Angoli, zakładali grupy bojowników
walczące z kolonialistami. Były trzy ugrupowania: NPLA (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli),
UNITA (Związek na rzecz Całkowitej Niepodległości Angoli) i FNLA (Narodowy Front Wyzwolenia
Angoli). Zgodnie z zawartym porozumieniem, każde z tych ugrupowań miało rządzić po
cztery miesiące. Po tym czasie miały się odbyć wolne wybory. Nic takiego się jednak
nie stało. Wybory sfałszowano i rozpoczęła się wojna domowa.
- Wszystkie
ugrupowania, o których Ojciec mówi, były komunizujące, co je różniło?
Stanisław
Wróbel CSsR: FNLA szybko zniknął ze sceny politycznej.NPLA cały czas pozostał
bardzo komunizujący i był popierany przez Związek Radziecki oraz kraje satelitarne,
w tym szczególnie Kubę. Komunizująca na początku UNITA ostatecznie zwróciła się o
pomoc do przeciwnego obozu, czyli USA i RPA, skąd wojska przyszły także do Angoli.
Większość żołnierzy pochodziła jednak z Kuby. Również wszystkie czołowe pozycje kierownicze
w fabrykach, urzędach, instytucjach były w rękach Kubańczyków. Raz po raz zawierano
jakieś porozumienia, jednak prawdziwy proces pokojowy rozpoczął się dopiero w kwietniu
2002 r.
- Po chwilach spokoju rozpoczynały się jeszcze bardziej bezwzględne
walki, które nie oszczędzały nikogo. Cierpiała bardzo ludność cywilna.
Stanisław
Wróbel CSsR: Pytałem, ilu ludzi zginęło w czasie tej wojny. Współbracia powiedzieli,
że miliony. Walka w Mawinga w 1977 r. uważana jest za największą bitwę, jaka po II
wojnie światowej odbyła się na świecie. Zginęło tam 20 tys. żołnierzy z jednej i z
drugiej strony. Była to więc wojna bardzo okrutna. Mówiło się także, że NPLA zabija
ludzi nocą, a UNITA dniem. Jedni i drudzy nie liczyli się z jakimikolwiek zasadami
humanitarnymi. Ludność cywilna była mordowana, uprowadzana, prześladowana. Niemożliwa
była również jakakolwiek komunikacja, ponieważ miasta pozostały w rękach NPLA, natomiast
reszta kraju, który jest cztery razy większy od Polski, była w rękach UNITA. Bojówki
atakowały każdy pojazd, który się pojawił. Świadczą o tym wraki spalonych samochodów
leżące na poboczach. Praktycznie nie istnieje żaden dom, który nie byłby uszkodzony.
Kolejnym
problemem są miny. One sprawiają, że wielu pól wciąż nie można uprawiać. Widać bardzo
dużo ludzi bez rąk, bez nóg. Odwiedzaliśmy kilka zakładów, które produkują protezy.
Prosperują doskonale, ponieważ jest to pierwsza pomoc, której ci ludzie potrzebują.
Ale też są zajazdy, gdzie jest sprzęt ciężki do odminowywania terenów, pól uprawnych,
dróg. I na szczęście to się robi. Ileż ten kraj musiał zapłacić, żeby kupić miny?
Teraz płaci ogromne pieniądze, by je usunąć. To są właśnie konsekwencje wojny.
-
Jak ludzie wspominają ten dramatyczny czas?
Stanisław Wróbel
CSsR: Opowiem historię, która w 1994 r. wydarzyła się w Huambo. Wtedy na nowo
rozpoczęła się wojna. Miasto było opanowane przez NPLA i zaatakowały go bojówki UNITA.
W naszym domu formacyjnym zgromadzili się wszyscy współbracia razem ze studentami
oraz wielu świeckich, którzy uważali, że tu będzie im łatwiej przeżyć, że będzie bezpieczniej.
Dom był dość solidnie zbudowany. Leżał w centrum miasta. Zaczęto tak bombardować,
że na podwórku leżało kilkadziesiąt centymetrów łusek i odłamków różnych pocisków,
granatów, bomb. Dom był pod obstrzałem dzień i noc przez 57 dni. W sumie mieszkało
w nim 51 osób. Tylko raz dwie z nich odważyły się wyjść po wodę. Natychmiast zginęły.
Reszta cały ten czas siedziała w środku. Moi współbracia mówią, że przeżyli cudem.
Kilka dni przed atakiem jeden z naszych księży pojechał na targ i kupił worek kukurydzy.
Nie wiadomo, po co, bo nie było takiej potrzeby, coś go skłoniło i kupił. Tym workiem
kukurydzy przez 57 dni żywiło się 51 osób. Podobno terror był tak wielki, że nawet
niemowlęta nie płakały, ponieważ wyczuwały ogromne napięcie. Tę kukurydzę wydzielano
każdemu po kilka ziarnek na dzień i w ten sposób ludzie przetrwali. Współbrat, który
przeżył te chwile, opowiadał, że w dniu, w którym skończyła się kukurydza, skończyła
się wojna. Jej dramat dotykał bezpośrednio każdego. To nie było tak, że wojna toczyła
się gdzieś w lasach, ona dotykała ludzi w centrum miasta, w ich własnych domach.
-
Na ile to, co się działo, zniszczyło nie tyle infrastrukturę, ale też samych
Angolijczyków?
Stanisław Wróbel CSsR: Człowiek został zniszczony
w swym wnętrzu. To jest kolejna tragedia. Zniszczona została instytucja rodziny. Mężczyźni
– mężowie, synowie, bracia – zostali wcieleni do jednego lub drugiego wojska. Rodziny
zostały rozerwane, żołnierze nadużywali swojej wolności, gwałcąc kobiety. Pojawiło
się bardzo dużo samotnych matek, bardzo często były to nastolatki. Jest masę dzieci
wojny. Wszelkie hamulce moralne zostały zerwane. Wpłynęła też na to prowadzona w szkołach
edukacja. Kubańczycy, którzy w większości byli nauczycielami, zachęcali uczniów do
nieposłuszeństwa swoim rodzicom, ponieważ ci np. nie chcieli przyjąć systemu komunistycznego.
Mówili: Teraz wy musicie wprowadzić nowy porządek w kraju i w społeczeństwie. Wielu
ludzi nie interesuje Kościół, wiara, Bóg, żyją zupełnie innymi sprawami.
-
Jest jednak też bohaterska karta Kościoła, choćby katechiści, z których wielu oddało
życie, by głosić Ewangelię…
Stanisław Wróbel CSsR: Wielu
misjonarzy zginęło, innych wydalono. Ci, co zostali, z powodu wojny nie zawsze mieli
możliwość dotarcia do ludzi. Stąd też nieoceniona rola katechistów, którzy żyli z
ludźmi na miejscu i jednocześnie utrzymywali kontakt z misjonarzami, żeby na nowo
zaczerpnąć siły. Wśród angolijskich katechistów jest wielu męczenników, którzy swoim
życiem przypłacili wierność wierze i Panu Bogu.
W jednej z naszych misji w
Melonge przez kilkanaście lat stacjonowały wojska kubańskie. Obok była szkoła, do
której uczęszczali chłopcy, którzy chcieli zostać katechistami. Wybudowano też dla
nich skromne domki, w których przez lata nauki mieszkali. Kandydaci musieli być żonaci,
ale przez dwa pierwsze lata mieszkali sami i dopiero w trzecim roku sprowadzali całą
swoją rodzinę. Każda taka rodzina otrzymywała małe pole. Uprawiała na nim różne warzywa.
Uczyła się rolnictwa, by potem uczyć innych, a jednocześnie utrzymać się z pracy własnych
rąk. Katechiści byli kimś ważnym w wiosce, jej liderami. Dostawali też rower, by móc
się przemieszczać z jednej miejscowości do drugiej. I tę szkołę zniszczono. Kubańczycy
zrobili sobie w niej arsenał amunicji, który siły przeciwne wysadziły w powietrze.
-
Czego Angola najbardziej teraz potrzebuje?
Stanisław Wróbel CSsR:
Kościół musi się włączać w proces pojednania. Ludzie są ogromnie poranieni wewnętrznie.
Krzywd po obu stronach było niesamowicie dużo i nie jest łatwo sobie z tym poradzić.
Wystarczy chociażby spojrzeć na Bałkany, gdzie wciąż odzywają się stare animozje.
Podobna sytuacja panuje w Angoli. Przez dziesiątki lat wyrządzano sobie nawzajem wiele
krzywd, na przemoc odpowiadano przemocą. Dlatego też pojednanie ludzi z Bogiem i między
sobą jest najważniejszym zadaniem, stąd po wojnie rozpoczęliśmy misje ludowe. W Luandzie
mamy też parafię. Najważniejszym momentem duszpasterskim jest w niej właśnie spowiedź.
Nieustannie ktoś czuwa w konfesjonale, a ludzie wciąż przychodzą i spowiadają się.
To też jest służba ludziom i krajowi poranionemu przez wojnę, krajowi tak bardzo cierpiącemu
przez rany, które jeszcze dźwiga na sobie. Angolijczycy potrzebują pomocy w przezwyciężeniu
noszonego w sercach bólu. Na ich rany trzeba wylać olej Miłości.
Rozm.
B. Zajączkowska/ RV (publikowany obecnie tekst jest wyborem z archiwalnych
rozmów, emitowanych w Radiu Watykańskim 8 i 15 lutego
2003 r.)