Geograficzna nazwa „Berea” pewnie niewiele mówi przeciętnemu
chrześcijaninowi. Pojawia się na kartach Pisma Świętego bodajże tylko w kontekście
drugiej podróży misyjnej apostoła Pawła. To macedońskie miasto zawdzięcza swą nazwę,
która etymologicznie oznacza „miejsca wielu wód”, licznym źródłom znajdującym się
w tym regionie. Leżące trochę na uboczu, z dala od ważnych szlaków handlowych, mogło
zapewnić Pawłowi i jego towarzyszom schronienie na czas niepokojów w Tesalonice. Być
może Apostoł miał nadzieję, że przeczeka niebezpieczną sytuację, jaka wytworzyła się
w tym mieście, i powróci doń przy najbliższej nadarzającej się okazji.
W Berei
musiało być sporo Żydów, skoro posiadali oni własną synagogę. Paweł szybko zapomniał
– przynajmniej w jakiejś mierze – o cierpieniu, jakiego doznał w Tesalonice, i zaczął
gorliwie głosić Chrystusa, rozpoczynając, również tym razem, właśnie od synagogi.
Ku swemu zaskoczeniu, spotkał się tutaj z wyjątkową otwartością ze strony zarówno
wspólnoty żydowskiej, jak też później wcale niemałej liczby pogan.
Żydzi z
Berei „byli szlachetniejsi od Tesaloniczan, przyjęli naukę z całą gorliwością i codziennie
badali Pisma, czy istotnie tak jest. Wielu też z nich uwierzyło, a także [wiele] wpływowych
Greczynek i niemało mężczyzn” (Dz 17, 11-12).
Możemy sobie wyobrazić wewnętrzną
radość Pawła wynikającą z licznych nawróceń Żydów i pogan, zmiany stylu ich postępowania,
przyjęcia przez wielu nowej drogi życia, którą Apostoł z taką gorliwością głosił i
co do której był coraz głębiej przekonany, że tylko ona może dać człowiekowi prawdziwe
szczęście. Wrażenie nauczania Pawłowego było w Berei tak silne, że już nie tylko w
dzień sobotni, ale codziennie badano wspólnie Pismo Święte, a Żydzi skrupulatnie,
ale bez uprzedzeń, sprawdzali argumentację Pawła. Pewnie nie bez znaczenia było ich
usposobienie, szczerość i otwartość na wewnętrzny głos Boga; nie bez powodu Łukasz
stwierdza, że „byli szlachetniejsi od Tesaloniczan” (Dz 17, 11), a jeden ze współczesnych
biblistów wyjaśnia, że mieszkańcy Berei okazali Pawłowi po prostu trochę więcej serca
niż Tesaloniczanie. Tak, w sprawach wiary nie ma reguł: niekiedy trzeba wielkiego,
trwającego wiele lat wysiłku, a innym razem wystarczy trochę otwartości na Bożą łaskę
i zwykłej dobroci…
Pobyt Pawła w Berei trwał już – być może – kilka tygodni.
Liczba nawróconych z obydwóch środowisk, zarówno żydowskiego, jak i pogańskiego, ciągle
wzrastała. Co więcej, można przypuszczać, że powstawały już pierwsze, mające zawsze
duże znaczenie, formy organizacyjne nowej wspólnoty.
Radość Pawła nie trwała
jednak zbyt długo. Jego działalność w Berei i odnoszone sukcesy duszpasterskie nie
mogły, rzecz jasna, pozostać niezauważone w okolicy. Wieść o nich doszła też do Tesaloniki:
między dwoma miastami było tylko trzydzieści kilometrów odległości. Paweł doskonale
zdawał sobie sprawę z tego, że jego nauczanie zatacza coraz szersze kręgi, z czego
mógł się jedynie cieszyć i być dumnym. Nie spodziewał się jednak, że spowoduje to
ponowną akcję ze strony Żydów zamieszkujących Tesalonikę. Ci, dowiedziawszy się o
wszystkim, co zaszło w Berei, postanowili działać niezwłocznie. Przysłali do Berei
wypróbowanych już w Tesalonice wichrzycieli, aby wywołać rozruchy i oskarżyć o nie
Apostołów.
Metoda była już znana Pawłowi i jego towarzyszom, a konsekwencje
zagrażały młodej gminie chrześcijańskiej. Dla uniknięcia zatem niebezpieczeństw postanowiono,
aby Paweł opuścił Macedonię. Odprowadzono go do portu, skąd udał się do Aten. W Berei
pozostali jeszcze przez jakiś czas Sylas i Tymoteusz.
W dosyć długiej drodze
do Aten Paweł miał możliwość dokonać bilansu zakończonej właśnie części drugiej podróży
misyjnej. Z jednej strony miał powody do głębokiej radości, ponieważ krótki pobyt
w Macedonii był z punktu widzenia ewangelizacji dużym sukcesem. Założone tam wspólnoty
chrześcijańskie dodawały mu niewątpliwie odwagi do dalszej pracy i stanowiły powód
do wdzięczności wobec Chrystusa.
Z drugiej jednak strony nieustannie towarzyszyła
mu świadomość, że każde miasto macedońskie musiał opuścić w połowie pracy, głównie
z uwagi na niesłychanie mocną opozycję ze strony swoich braci Żydów, co nie wróżyło
nic dobrego na przyszłość. W takim stanie chwile radości łatwo przeplatają się z momentami
smutku i zniechęcenia.
Świadomość odpowiedzialności za dzieło głoszenia Ewangelii,
wspomnienie cierpień i porażek, lęk co do przyszłości łatwo dostrzec w słowach, które
kiedyś skieruje do Koryntian: „Nie przybyłem, aby błyszcząc słowem i mądrością, głosić
wam świadectwo Boże. Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej
jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. I stanąłem przed wami w słabości i
w bojaźni, i z wielkim drżeniem” (1 Kor 2, 1-3).
Słabość, bojaźń i wielkie
drżenie… jakże jest nam bliski ten Paweł opuszczający Macedonię. Z punktu widzenia
ludzkiego zrobił wszystko, na co pozwalały mu jego możliwości, i miał prawo spodziewać
się większych owoców, ludzkiej życzliwości i wdzięczności, a tymczasem ledwie uszedł
z życiem. Zmartwychwstały, którego głosił, wydawał mu się w czasie tej podróży do
Grecji doprawdy tajemniczy. Ale Apostoł nie miał wątpliwości co do słuszności obranej
drogi: może trzeba będzie – medytował – jedynie zmienić trochę metody działalności,
a przede wszystkim jeszcze bardziej ufać Panu, bo to przecież nie na pięknych słowach
ani na ludzkiej mądrości opiera się nasza wiara, lecz na mocy Bożej (por. 1 Kor 2,
5).