Prof. Jan Grosfeld z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie wspomina,
że już w młodości sięgał po jej książki. Poniżej publikujemy jego wspomnienie
o prof. Annie Świderkównie:
Jan Grosfeld: Kiedy byłem młodym
człowiekiem czytałem jej książki, które mówiły o życiu w starożytności, a przecież
zupełnie nie znałem się na tej dziedzinie. To było coś bardzo interesującego, ale
rzecz jasna to nie była popularność powszechna. Ona owszem, była znana nie tylko w
wąskim gronie naukowców, ale w ogóle wśród ludzi interesujących się starożytnością,
a w czasach komunizmu chętnie uciekaliśmy do tamtych czasów, do tego, co nie było
związane z ideologią i polityką. Główny okres działalności naukowej pani profesor
dotyczył właśnie tego czasu. Co ciekawe, pod koniec życia zawodowego zaczęła przechodzić
ku sferze biblijnej, a zatem tej, która jest, owszem, związana z głęboką wiedzą dotyczącą
starożytności, ale jest czymś nieco innym. Biblia nie jest przecież pełnym źródłem
historycznym. Prof. Świderkówna idąc swoją drogą wiary weszła w tę sferę, w której
nie prowadziła oficjalnych badań naukowych, nie zajmowała się Biblią jako biblista
czy teolog, bo nimi nie była, ale jako osoba mająca głęboki background, podłoże wiedzy
starożytnej, także znajomość języków starożytnych. Znam profesorów, których ona uczyła
greki na uniwersytecie. Bez tego nie można znać Biblii na poważnie.
Używała
tej swojej umiejętności języka prostego a głębokiego i bardzo konkretnego. To była
jej metoda, by przekazywać głębię zawartą w słowach biblijnych. Słowo w tradycji hebrajskiej
jest czymś innym niż w Europie. Nie jest pojęciem, teorią. My chętnie piszemy doktryny,
wymyślamy różne idee, staramy się ubrać Pana Boga w jakieś klatki intelektualne. W
tradycji żydowskiej tymczasem tak nie jest. Tam słowo związane jest nie z pojęciem,
teorią, a z wydarzeniami, z konkretem. Świderkówna właśnie taka była. Świetnie się
do tego nadawała i dlatego mogła w tak klarowny sposób przekazać to, co jest istotnym
orędziem Biblii, ale nie teoretycznym, ogólnym, ale mieszczącym się w konkretach:
w postaciach, w konkretnych historiach, sytuacjach. To jest coś bliskiego tradycji
żydowskiej.
Ona każdego człowieka traktowała podobnie i to w sposób prosty.
Szybko przechodziła na „ty”. W nikim nie widziała jakiegoś ucznia czy kogoś słabszego,
gorszego, mniej wykształconego. Taką ją właśnie poznałem. Kiedy chciała zrezygnować
z prac w Komisji Konferencji Episkopatu ds. dialogu z judaizmem wciągnęła mnie. Widziałem,
jak w relacjach żydowsko-chrześcijańskich istotna jest jej postawa, że drugi człowiek
jest takim samym jak ona. Bywała uparta, bardzo zdecydowana, czasem trudno było ją
do czegoś przekonać, ale to, co było najistotniejsze to właśnie konkret, zarówno w
badaniu, jak i w relacji z człowiekiem.
Pamiętam, jak potrafiła nad jakimś
szczegółem czy problemem biblijnym pochylać się głęboko i długo. Kiedy ja już byłem
znudzony, czy myślałem o czymś innym, to ona jednak wciąż próbowała to dalej zgłębiać.
Nie uciekała w żadną teorię, nie budowała wizji teologicznej. Bardzo była zakorzeniona
w codzienności: im starsza, powiedziałbym, tym bardziej, ale to może typowe dla późnego
wieku. Ona była zaprzeczeniem tego, co się mówi o Panu Bogu, że starość Mu się nie
udała. Zaczęła przecież być najbardziej znana pod koniec życia zawodowego i głównie
na emeryturze.
Nie sądziłem, że jest już w tak złym stanie. Przez ostatni rok
miałem z nią niewielki kontakt, a gdy dowiedziałem się, że jest z nią niedobrze od
tego momentu zacząłem ją codziennie odwiedzać. Rozmawiałem z nią każdego dnia, to
było coś fantastycznego, bo była już jedną nogą w niebie. Widać było, że jest bardzo
chora, że są poważne zmiany mózgowe, a jednocześnie potrafiła z trudem wypowiedzieć
słowa bardzo konkretne i zdecydowane: „O której godzinie jutro przyjdziesz?” Odpowiedziałem:
„A o której chcesz?” Na co ona, że jej wszystko jedno. Więc powiedziałem, że zobaczę,
o której uda mi się przyjść. Naciskała, bym powiedział, o której konkretnie przyjdę.
Mówiłem zatem i tego należało się trzymać. To niesamowicie mobilizowało. Podobnie
mobilizowała swoich uczniów, nie przez to, że im coś kazała czy była wymagająca, ale
przez tego typu postawę.
Ostatniego dnia jej życia poszedłem ją odwiedzić wraz
żoną, która ją słabiej znała. Tymczasem profesor przez całą wizytę trzymała ją za
rękę, była bardzo szczęśliwa. To jest dobre trzymać osobę umierającą za rękę, nie
tylko dla tego, kto odchodzi, ale i dla nas. Żegnałem się kierując się w stronę drzwi,
a tymczasem prof. Świderkówna zwróciła się do mojej żony, mimo że wyraźnie to trzymanie
ręki sprawiała jej przyjemność: „Leć za nim”. Był wieczór, nad ranem profesor zmarła.
Ona
była osobą wyjątkową, podobnie jak prof. Świeżawski. Nie ma nikogo, kto ich zastąpi,
mimo, że mieli swoich doktorantów, uczniów. Jest wielu profesorów na uniwersytecie,
który parają się papirologią, których ona wykształciła, ale nie mają tej zdolności
popularyzatorskiej. Przede wszystkim, gdy chodzi o dziedzinę biblijną można zapytać,
czy jest ktoś, kto mógłby kontynuować jej pracę. Sądzę, że są osoby, które umieją
mówić, może nawet czasem w sposób jeszcze głębszy niż Pani Profesor, ale przebić się
z tym do publiczności jest trudno. Jej Pan Bóg jakoś pomógł, w jakiś sposób jej to
umożliwił. Sądzę, że ta popularyzacja byłaby dobra o tyle, o ile udałoby się dalej
wydawać jej książki w takich dużych nakładach, jak to było do tej pory. Są to rzeczy
nieprzemijające. Można oczywiście próbować iść dalej i głębiej, ale prof. Świderkówna
była jedna jedyna.