Przewodniczący episkopatu Ekwadoru przestrzegł kandydatów na prezydenta tego latynoamerykańskiego
kraju, by w kampanii wyborczej nie wzywali nadaremno imienia Boga. Zarówno Alvaro
Noboa, który jest najbogatszym człowiekiem Ekwadoru, jak i jego lewicowy kontrkandydat
Rafael Correa chętnie dają się fotografować podczas modlitw w kościele i pokazują
się na wiecach z Biblią w ręku. „Nie obchodzi mnie, który z nich robi to częściej
– powiedział bp Nestor Herrera - Nikomu nie wolno używać imienia Bożego w celach politycznych”.
Obaj
kandydaci do wyborów prezydenckich, planowanych w Ekwadorze na 26 listopada, są katolikami.
Correa określa siebie jako „lewicowego chrześcijanina”. Trzeba jednak przyznać, że
w tak zasadniczych kwestiach jak aborcja czy „małżeństwa” homoseksualne zajmuje stanowisko
negatywne, zgadzając się konsekwentnie z nauczaniem Kościoła. Za młodu jako wolontariusz
uczył razem z grupą księży w biednej indiańskiej wiosce.
Obserwatorzy zauważają,
że odwoływanie się do religii nie jest wśród latynoamerykańskich polityków lewicowych
zjawiskiem odosobnionym. W Nikaragui dawny przywódca komunistyczny Daniel Ortega stara
się nawiązać napięte wcześniej relacje z Kościołem i niedawno wziął ślub kościelny.
Prezydent Wenezueli Hugo Chavez często wyciąga krzyż i powołuje się na Chrystusa jako
„rewolucjonistę”. Rafael Correa w kampanii wyborczej niewątpliwie wzoruje się na
jego demagogii.
Gdy we wrześniu br. Chavez, przemawiając na forum ONZ, nazwał
prezydenta USA George’a Busha diabłem, lewicowy kandydat na prezydenta Ekwadoru złośliwie
powiedział: „Lucyfer powinien się obrazić za takie porównanie”.